środa, 4 lutego 2009

Prześliczne wio, wiolo

No więc okazało się, że ci państwo starówkowi byli jedynie supportem.

Bo tak naprawdę, to zanim zaistniało w ogóle zderzonko Jorgosowe, byłam na koncercie, bo czwartek. A w czwartki wybrane Filharmonia Narodowa w łaskawości swej obdarza mnie nieraz łykiem muzycznego odfruwu, za co wielkie niech jej będą dzięki.
Koncert? Również sakso-aksamit, również na przemisternej osnówce, z tym, że szlachetniejszego sortu, bo kontrabasowej. Do tego - jak przystało na szanujący się i szanowany jazz quartet - szczypta fortepianu i świerszczowej perkusji. Cóż to za heca! (by była), bo jak to tak, ten jazz w filharmonii? Możliwe to, żeby od nowobrzmiących akordów piszczałki organów nie posplatały się w warkocze? I co będzie, jeśli amory podsufitne, kiedy poczują swobodnego, improwizacyjnego ducha, zdecydują się na odczep i wyszybują przez okno lub, co gorsza, zlecą słuchaczom na uszy? Wspomniano jednak, że heca jedynie by była, gdyby - gdyby nie ratujące sytuację smyki, nadające scenie swą aparycją choć pozór nobliwości, odpowiedni (jeśli nie konieczny) dla miejsca i czasu.
A cóż to za aparycja! Czyż w nie najgodniejszy sposób przemyca na koncertowe sale owadzią naturę? Przycupnij cicho w fotelu i obserwuj uważnie:

stadko powysmuklanych chrząszczy w najpiękniej naturalnych, miodowych brązach; skrzydła mają poskładane, potulne, zdobne esem czy efem. Pancerzyki lśnią cudnie w blasku styczniowych świetlówek, w czułych objęciach ujęte przez

zespół świerszczy (na czarno), wyskrobujących, wyciskających, a może - wymasowujących przedłużeniem rączki dźwięczny blask? Tego nikt nie wie, to ich największy sekret. Do pomocy mają

pajączki. Te biegają sangwinicznie po chrząszczowych czułkach, zastygając czasami w zachwyconym przerażeniu, co należy do najelegantszych drżeń w muzyce.

Nie dziwne więc, że w tak wysokim stopniu owadzi zespół nie może oprzeć się pokusie latania. Ulega jej co prawda dość prowizorycznie, jednym tylko odnóżem wykonując a to zamaszyste szybowanie, a to rozskrzydlone podfruwanko kolibra. Podziw najwyższy budzi ogólne w tym graniu zgranie - godne pierwszej nagrody w potencjalnym konkursie paralotu synchronicznego.
Hipnotyzują tym szybowaniem lepiej niż niejedno wahadełko - zgodnie, ogarniająco, wielozmysłowo. Zamachują się tym skrzydłem pojedynczym ze smyczkiem
kiedy nagle
po milimetrze
po kolei
w kształcie idealnej sprężyny
wznoszą się. Podszybowują majestatycznie, dźwięcznie wciąż i wdzięcznie, tym bardziej jeszcze naturalnie przygważdżając do siedzeń słuchaczy, którzy śledzą ich wzrokiem z rozumu zdziwionym, a z instynktu pełnym zrozumienia. A owadzi zespół, idealny w ogóle i w szczegółach, ciągniony antygrawitacją, dwoma regularnymi sznurkami frunie i wyfruwa
- przez sufit, którego nie ma i nie było, w firmament, mimo zimowej nocy, czarująco błękitny.

[po Martelu i troszeńkę Marquezie.]