piątek, 29 marca 2013

Nie wspominajcie rzeczy minionych

Głowa rozbrzmiewa mi echem różnych oburzeń nad różnymi przeszłościami. Pożółkłe błędy nie sposób naprawić, trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej wybaczyć. Tylko do jakiego rozliczania się z przeszłością jesteśmy wezwani jako chrześcijanie?
Ostatnio w rozmowie z koleżankami - jest tu istotne, że aktywnie wierzącymi - wyszło, że w liceum chodziłam na etykę. Usłyszawszy to, jedna z dziewczyn wyprostowała się, upewniła: 'Nie chodziłaś na religię?' i zacisnęła usta. Lawina poleciała! Moje notowania spadły na łeb na szyję, a zaufanie zastąpiła na chwilę ściana z lodu. Nie tłumaczyłam się, bo po co - zresztą było to tak dawno, że jedyne, co pamiętam o tamtych lekcjach, to to, że były bardzo źle prowadzone i odbywały się o świcie. Może niechodzenie nie było właściwą decyzją - ale co mogę dziś z tym zrobić? Chciało mi się śmiać.

Z absurdu tej sytuacji - wielkiego zgorszenia drobnym błędem należącym do głębokiej przeszłości - wyobraźnia zaczęła mi wirować. Cóż za ciężkie życie z chrześcijanami miałby święty Paweł, gdyby ktoś wyciągnął jego dawne prześladowanie wyznawców Chrystusa! Jakim prawem listy tego człowieka należą w ogóle do Pisma Świętego? Przecież pisał je splamionymi chrześcijańską krwią rękami!

A święty Piotr? Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której jego świątobliwy rozmówca prostuje się, zaciska usta i cedzi: 'Wyparłeś się Chrystusa?'.

A Franciszek, którego całą moralność niektórzy chętnie stawiali pod znakiem zapytania ze względu na domniemane oskarżenia?

Ktoś powie: wszyscy wiemy o przeszłościach Piotra, Pawła i innych, ale wybaczamy im, bo zrehabilitowali się przez późniejsze święte czyny. To właściwie logiczne. Czy zatem w przypadku tych, którym do świętości daleko, będziemy czekać z tym 77-krotnym przebaczeniem, aż ich głowy otoczy aureola?

Problem w tym, że wypominając dawne zło, działamy dokładnie przeciwko Bogu, w którego wierzymy. Jego nie interesuje przeszłość, lecz pełna nowych szans i możliwości poprawy przyszłość. Kim jesteśmy, by unosić się nad dawnymi - często pozbawionymi znaczenia - błędami bliźniego, skoro sam Bóg nas błaga: Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie? To, co się stało i nie odstanie, naprawdę nie jest godne naszej uwagi, bo z całym żalem i wyrzutem nic nie możemy z tym zrobić. Za to rzecz nowa - oto wyzwanie i cel! Bo Bóg niczego nie daje tak chętnie jak nowego życia i nowych szans. Najświętsi ludzie w młodości bywali mordercami - lecz od momentu, gdy przejrzeli na oczy i odżegnali się od dawnego zła, dla Boga nie ma to już żadnego znaczenia.

Bóg, w którego wierzymy, jest bohaterem historii, którą usłyszałam kiedyś w kazaniu.

Do pewnego księdza przyszła kiedyś jedna z wiernych i oznajmiła, że objawia jej się Bóg. Duchowny, nastawiony do sprawy nader sceptycznie, długo zbywał ją i odsyłał z kwitkiem, lecz kobieta wciąż domagała się uwagi i uznania jej objawień. W końcu ksiądz, nie wątpiąc, że wierna zmyśla, powiedział jej:
 - Jeśli mam pani uwierzyć - jak się pani z Nim następnym razem spotka, proszę Go spytać o moje grzechy.
Parę dni później kobieta przyszła z powrotem. Ksiądz, pewien, że swoim sposobem wykaże jej kłamstwo, spytał:
 - I jak, czy Bóg opowiedział pani o moich grzechach?
Na co ona:
 - Nie, powiedział, że już o nich zapomniał.
I w tym momencie ksiądz stwierdził, że ona wcale nie zmyśla.

poniedziałek, 25 marca 2013

Być albo nie być sobą?

Przypomina mi się historia o świątobliwym rabbim Zusji, który miał powiedzieć przed śmiercią: "W przyszłym świecie nie zapytają mnie: Dlaczego nie byłeś Mojżeszem?, tylko: Dlaczego nie byłeś Zusją?".

To chyba największy frazes na świecie - namawiać kogoś, żeby był sobą. Bądź sobą! - to wezwanie zawiera każdy najpodlejszy podręcznik do samorealizacji i do tego połowa reklam. Bądź sobą! - podążaj za swoimi zachciankami, nie słuchaj tych, którzy będą cię odwodzić od konsumpcji i prowadzić do czegoś sensowniejszego... Słuchaj się nas i bądź sobą - takim, jakiego sobie życzymy, z potrzebami, jakie w tobie kreujemy.

Wykreowane potrzeby, pragnienia, cechy - pełno w nas tego i jak trudno odkryć pod spodem to, co faktycznie jest nami. A gdzie przebiega granica między wychowaniem a kreacją? Jeśli wychowano mnie, powtarzając mi, że jestem nieśmiała - to jestem faktycznie nieśmiała z siebie, czy z tego wmawiania? A choćby to było ze wmawiania - to jestem czy nie jestem?

Być sobą - to znaczy posiadać cechy, które stanowią o mojej indywidualności i które są dla mnie ważne i stałe. Jeśli któraś z tych cech się zmieni albo będzie naginana, to już sobą nie będę. Gdybym nagle zaczęła biegać po klubach i stała się duszą rozrywkowego towarzystwa, nie byłabym sobą. Gdybym nagle zaczęła udzielać się politycznie, dyskutowała o gospodarce i zaczytywała się "Dziennikiem Gazetą Prawną", nie byłabym sobą. Czy aby? To tylko stereotypowe zaprzeczenia cech, o których jestem w sobie przekonana. Cech, które określiłam sobie, żeby umiejscowić się jakoś na mapie typów ludzkich i zainteresowań. Co one mają jednak do tego, czym JA jestem głęboko?

Czy fundamentalne cechy mojego istnienia naprawdę ograniczają się do tego, co jest mi przyjemnie robić, z czym czuję się komfortowo? Gdyby moje losy w którymś momencie potoczyły się inaczej, być może "Dziennik Gazeta Prawna" naprawdę byłby moją stałą lekturą. A przecież to, co jest we mnie prawdą, było we mnie od początku - i tylko to jest dość doniosłe, by pytano mnie o to po drugiej stronie życia.

A więc znów wracamy do tematu stworzenia i tego, co jest w nas pierwotnie złożone - i co jest na tyle istotne, by realizowanie tego prowadziło do pełni naszego istnienia. Być sobą to być w prawdzie, być naprawdę! Jaki związek ma Prawda z naszymi codziennymi czynnościami, które są zwierciadłem tego, czym jesteśmy? Jaki związek ma Prawda z tytułem gazety, jaką czytujemy, rodzajem muzyki, jaki słuchamy, potrawą, jaką chętnie jadamy, sportem, jaki trenujemy?

Powiedzmy sobie szczerze - żaden.

Chyba już wiecie, o co chodzi. Tyle jest w nas i w naszych uczynkach Prawdy, ile jest miłości. Na tyle jesteśmy sobą, na ile kochamy.

To naprawdę jest takie proste.

czwartek, 21 marca 2013

Just the way you are

Musimy istnieć - bez tego cały świat nie miałby sensu. Bóg przemożnie potrzebuje, żebyśmy byli, ponieważ nas szaleńczo kocha. Z Jego potrzeby (patrz: poprzednie wpisy) wynika, że celem naszego istnienia jest nasze istnienie... Ale to nie koniec.



Bo Bóg potrzebuje, żebyśmy byli; i to byli właśnie tym, kim jesteśmy, albo - kim nas stworzył. Bóg złożył w nas szereg cech, talentów, pragnień - i nie zrobił tego na chybił trafił, tylko według bardzo konkretnych potrzeb, które względem nas ma. Dlatego widać, jak szalenie ważne jest to, by odkryć, co Bóg w nas stworzył, i znaleźć w sobie odciski Jego palców. Dopiero wtedy możemy poczuć, jak sensowne jest nasze, prawdziwie nasze życie.

To wszystko działa w dwie strony: Bóg zrobił nas takich, ponieważ potrzebował kochać właśnie kogoś takiego; Bóg kocha nas, ponieważ widzi całą wspaniałość tego, co zrobił. Widzi - ponieważ ma najlepszy wzrok na świecie! On nie widzi przecież w zwierciadle, niejasno.

Zobaczcie: prześwietla nas na wylot i kocha. Jedna z moich znajomych odparła kiedyś na to stwierdzenie:
 - To wspaniałe - wie o nas wszystko i mimo to nas kocha!
Bzzt! Czerwona lampka, sygnał ostrzegawczy, error 404. Kompletnie nie tędy droga!

Czy naprawdę sądzimy, że Bóg mógłby być takim, za przeproszeniem, frajerem, że kochałby byle co? Że zbierałby tylko niekochane przez nikogo ludzkie ochłapy, margines społeczny - bo tylko ci za Jego miłość byliby wdzięczni? Że miałby przewrotne upodobanie w brudzie i niskości? Że można by o Nim powiedzieć: "Jestem zerem, ale Bóg i to kocha"? No, wybaczcie - takie podejście jest wobec Boga po prostu obraźliwe. I gdzie tu szacunek do Jego miłości, którą, jak się wydaje, szasta na prawo i lewo?

Bóg - ten Jeden Jedyny, który zna całą prawdę - staje nad nami i zachwyca się! Nie muszę chyba tłumaczyć, że Jego gust (jak wszystko w Nim) jest doskonałe. Czyli jeśli najwykwintniejszy koneser świata nie może wyjść z podziwu - miłości - nad nami, to może coś w tym jest? Nie musimy tu wyciągać naszej sztandarowej fałszywej skromności: "Oj weź tam, Panie Boże, bez przesady". Otóż, z przesadą! Pan Wszechświata nie ma upodobania w czymś pierwszym lepszym, Synu i Córko umiłowani!

Oczywiście - trzeba to przeżywać rozważnie. Przydatna może być na przykład informacja, że Bóg ma upodobanie w ukrytej prawdzie (ps. 51). A więc tym, co Bóg miłuje we mnie najbardziej, nie jest mój wygląd, moja inteligencja, moje czyny, tylko to, co ukryte, co skryte może nawet przede mną. Po drugie - Bóg kocha prawdę, czyli to, co we mnie jest faktycznie, co we mnie złożył. Grzech nie jest prawdą o mnie, lecz kłamstwem. Nie jest częścią mnie, lecz czymś jak choroba: stanem obcym, który przychodzi, osłabia, ale na szczęście mija. Miłość Boża nie obejmuje kłamstwa, tylko umacnia mnie w prawdzie.

Co to jest nasza prawda? Trzeba to zgłębiać. I prosić Tego, co ma upodobanie w ukrytej prawdzie, żeby nauczył nas tajemnic mądrości.

poniedziałek, 18 marca 2013

Potrzebuję CIEBIE

Pamiętacie, do czego dotarliśmy ostatnio? Ja pamiętam, ja! Że cel naszego bycia tkwi w nas samych, został tam złożony, a wcześniej określony przez samego Autora odpowiednio do jego potrzeb... A właśnie!
Lecz jakież to potrzeby może mieć ten nasz najlepszy na świecie Autor? Nie oszukujmy się - przecież ma wszystko. Nawet jego pracownicy mają wszystko. Kiedyś - czy było to po roratach, czy po bierzmowaniu? - licealiści z duszpasterstwa u nas wystosowali pod adresem kard. Nycza następujące życzenia:
- Nie będziemy Waszej Eminencji życzyć zdrowia, bo je ma. Bogactwa też życzyć nie będziemy, bo je Wasza Eminencja ma. Alkoholu, samochodów - też nie, bo ich Eminencji nie brakuje. A więc życzymy Waszej Eminencji w tym wszystkim - spokoju. I zapraszamy na imprezę do duszpasterstwa.

Tak właśnie. Czego to możemy temu Panu Bogu dobremu dostarczyć, czego by nie miał pod dostatkiem? My, mali, maluczcy?

Zacznijmy znów od samego początku. Bo na początku była miłość. Nie zaskoczę chyba nikogo, stwierdzając, że to właśnie Bóg nią jest, że jest ona Jego podstawową cechą. Wykonajmy w tym momencie skok do bardzo sympatycznego filozofa i etyka, jakim był Erich Fromm; z nazwiska pobożny (dosłownie), a w pracach swych mądry. Jedną z ważniejszych jest "O sztuce miłości". Fromm, opisując przeróżne odmiany tego zjawiska, dokonuje rozróżnienia między miłością dziecka i miłością rodzica. To pierwsze funkcjonuje na zasadzie: kocham cię, ponieważ cię potrzebuję. Dajesz mi jeść, ubierasz mnie, myjesz, nie mogę żyć bez ciebie - więc cię kocham. Łatwo sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli dziecko podrośnie, nie będzie już odczuwać tych potrzeb, a nie rozwinie swojej miłości do czegoś dojrzalszego. Podobna zresztą jest miłość człowieka do Boga; zauważył to C.S. Lewis w swoich "Czterech miłościach" i stwierdził, że to nie do końca takie złe, bo pomaga nam pamiętać o naszej ciągłej od Boga zależności. Poza tym na szczęście nie możemy nigdy wyrosnąć z potrzeb, które nam spełnia Bóg, i nie staniemy się w ich kwestii samowystarczalni.

Natomiast miłość rodzica - też Boga - działa według Fromma dokładnie odwrotnie. Rodzic - Bóg - mówi: potrzebuję cię, ponieważ cię kocham. Drugorzędną kwestią jest, co dla mnie robisz (bo wiele zrobić nie możesz), gdyż ja ciebie kocham, bo tak i już. Kocham ciebie i dlatego bez ciebie nie mogę. Aha!...

Czyli skoro Pan Bóg jest po brzegi miłością do nas, to znaczy, że niemożebnie nas potrzebuje. Że w samej jego istocie tkwi również potrzeba NAS, MNIE. Że zawsze, kiedy kochał, czyli zawsze zawsze, myślał o nas i nas planował. Jak szczęśliwi małżonkowie, którzy z rozmarzeniem myślą o swoich upragnionych przyszłych dzieciach.

I - to już na koniec - z tej potrzeby - potrzeby, żebyśmy byli - wynika pierwsza nasza cecha: istnienie. Nie mam tu na myśli samego tylko stworzenia, lecz fakt, że jako istoty potrzebne Bogu istniejemy w bardzo głęboki, prawdziwy sposób, prawie jak On sam. Istniejemy znacznie prawdziwiej niż te kawałki świata, za którymi On, owszem, przepada, ale bez przesady. Na przykład butelka wody mineralnej, która koło mnie właśnie stoi, istnieje nieporównywalnie mniej niż ja, bo Bogu jest potrzebna tylko o tyle, o ile jest potrzebna mnie. Czyli nie jakoś strasznie.

Natomiast nasze istnienie jest kluczowe. Bo bez nas Bóg nie może. I już.

piątek, 15 marca 2013

Na celowniku

Chodzę ostatnio na pewne warsztaty z bycia, konkretniej - z bycia kobietą. Dość typowo w ramach pracy domowej należało rozważyć swoje życiowe cele i metody ich realizacji. Zaczęłam więc już rozważać, czego w życiu chciałabym osiągnąć, co zrobić, ile z siebie dać, kiedy nagle.. chwila, moment! Wszystko bzdura!
  
Coś mi tu mocno zgrzytało. Może zbyt błahe zdały mi się te cele - cele jak każde inne, małżeństwo, rodzina, jakaś kariera - jak na to, by były celami całego mojego istnienia. Spróbowałam więc wejść o stopień wyżej na drabinie podniosłości: stwierdziłam, że moim celem jest - ą ę! - miłowanie ludzi oraz świadczenie o Bogu. I wszystko niby prawda! Ale niby też nie. Czułam, że wciąż z czymś istotnym się mijam.

Postanowiłam zbadać problem od samych podstaw. Co to jest cel, tak naprawdę? Cel, czyli po co coś robimy. Cel, czyli jakieś wyobrażenie do realizacji. W celu podejmuję jakieś działanie. Nie jest nigdy tak, że coś już się robi, a dopiero potem wymyśla do tego cel; cokolwiek robi się konkretnie i świadomie, ma swój cel od samego początku. 

Więcej, cel jest jeszcze przed działaniem. A zatem - cel mojego istnienia był jeszcze przed moim istnieniem. Czyli nie ja wymyśliłam ten cel, tylko ktoś, kto moje istnienie podjął - tak jak choćby ciepły szalik nie określa sam swego celu. Robi to ten, kto go dzierga. Dzierga go w stwierdzonym wcześniej celu wynikającym z zauważonej wcześniej, bardzo konkretnej potrzeby. Jest zimno, potrzeba ciepła - potrzeba szalika.

Po to, żeby szalik najlepiej spełniał wszystkie te potrzeby, czyli realizował cel, nie może być byle jaki. Nie! Wszystko, co w tym szaliku jest, wszystkie jego cechy są dokładnie przemyślane. Jest z takiej wełny, żeby był jednocześnie miękki i ciepły; tak długi, żeby sensownie owinąć go wokół szyi, i na tyle szeroki, by szczelnie chronił przed chłodem. A do tego ma twarzowy kolor, który pasuje do czapki, i całkiem zabawny, przyciągający wzrok rzucik.

Wszystko po nitce wełny do celu. Gdyby szalik oszalał i, leżąc w szafie, rozważał cel swojego istnienia, mógłby w prosty sposób go odnaleźć - wystarczy, przy przyjrzał się swoim cechom. Mógłby porównać je z cechami innych ubrań: nie ma rękawów, więc nie jest do wkładania na ręce; nie jest cienki, więc nie jest do noszenia latem. Wąski, więc na szyję. Wełna, więc na zimę. Gdyby miał oczy, mógłby popatrzeć. Gdyby miał głowę, mógłby pomyśleć.

Ależ mam więcej szczęścia niż szalik! Mam głowę do myślenia i ręce do robienia. Nikt nie będzie mnie używał, to jasne, ale również jestem stworzona, więc też mam cel. Jaki? To nie tak prosto, nie wiem jeszcze przecież. Ale mogę patrzeć na siebie, sprawdzać, czy mam nogawki czy rękawy, czy jestem z jedwabiu czy ze lnu. Rozpoznać siebie, rozumem poznać.

Co za ulga: przejść od presji, że nie chyba nie mam celu i że muszę pobiegać po świecie i znaleźć - do spokoju, że cel jest bezpiecznie na stałe umieszczony we mnie i przede wszystkim siebie muszę poznać, swoje cechy, talenty, słabości, żeby go znaleźć. Bo wymyślono go za mnie i wynikło to z konkretnej potrzeby.

Co, brak wolności, predestynacja? A spróbuj założyć sweter w charakterze spodni. Może nawet wejdzie, ale ani to ładne, ani wygodne, tylko się porwie. Postępujemy z rzeczami zgodnie z ich celami. Postępujmy z sobą zgodnie z naszymi celami.

wtorek, 12 marca 2013

Napomina nawet nocą

Wracałam ostatnio przeciemną nocą. Serce podchodzi do gardła, a puls do uszu, życie przelatuje przed oczami jak film w slow motion - podwójna męka. Panie, ratuj moje życie!


Zaczęło się to już wcześniej o porze nie tak późnej - choć w podobnie uroczej scenerii. Zdążałam na przesunięte o pół roku urodziny kolegi, który z upodobaniem wybiera sobie do mieszkania najbardziej przedziwne miejsca - tym razem ulubił sobie kamienicę w samym centrum miasta, która, jak nie omieszkał poinformować, grozi zawaleniem. Poezja! Samo wchodzenie do bramy było nie lada przeżyciem - tunel znajdujący się za nią przypominał ten, który ponoć ogląda się na końcu swoich czasów. Weszłam weń jak po omacku, choć z przerażeniem patrzyłam na długie cienie, brud, smród i malarię - by trafić do klatki schodowej o okrągłym kształcie i błękitnym kolorze. A to znów niebiańsko! A więc dotarłam w miarę bezpiecznie, przetrzymawszy przygody, które nie zdążyły się nawet uroić.

Wyszłam stamtąd o porze o tyle nieszczęśliwej, że noc była bardzo ciemna, ale miasto wciąż pełne. Cóż tam wtedy za strach w bramach, kiedy one puste! Znacznie łatwiej obawiać się wtedy bliźniego swego.

Znacznie łatwiej: zimno wiatr, a ulice rozbrzmiewają policyjnymi syrenami. Na jednej z uliczek stoi radiowóz, obok funkcjonariusz, czyżby coś się działo? Na przejściu dla pieszych o mało nie przejeżdża mnie pędzący merc. Nie nowina, że o tej porze zasady ruchu są tylko wskazówkami. Do tego mija mnie grupa pijanych wyrostków skandujących na cześć legii, legii, legii - przeraża mnie wyzierająca z tego dzikość.

Śmierć w oczach. Czuję, że tu zejdę zaraz, ktoś mnie zastrzeli, przejedzie albo co najmniej, wyrażając się poetycko, da w papę.

I w takim to właśnie momencie z dżungli splątanych, szalonych myśli wyłania się jasno:

Zachowaj mnie, Boże, bo chronię się do Ciebie!
Mówię do Pana: Tyś jest Panem moim.
Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem,
to On mój los zabezpiecza.
Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek,
bo serce napomina mnie nawet nocą (!).
Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy,
On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje.

I jak tu się lękać dalej?
Następnego dnia zaśpiewaliśmy "Tyś jest Panem moim".

Dobrze jest być scholośpiewakiem.

niedziela, 10 marca 2013

Na ofiarowanie

Co za szczęście, że śpiewamy w scholi dominikańskiej! Bo w tych ciemnych gimnazjalnych czasach, kiedy jeszcze korzystało się z pomocy gitary, pieśni nie znało się wiele, a pierwszym wyborem na ofiarowanie było niezmiennie „Ofiaruję Tobie, Panie mój”.



W naszych scholach piosenka ta jest obiektem okrutnych kpin. Co w sumie jest smutne, jak każde kpiny chrześcijańskich śpiewaków z naiwnych, ale nabożnych pieśni. Kiedykolwiek pada nazwa rzeczonego utworu, wszystkim od razu włącza się szydercza, piosenkarska maniera, fałsz, ewentualnie ckliwe drugie głosy. Wiadomo, że „Ofiaruję” to sztampa i kicz, jednak wesołkowanie z tego w sumie jest trochę niesmaczne.

Ja nie przepadam za tą pieśnią z trochę innych powodów. Jej kiczowatość na pewno ma w tym udział – bo strasznie spłyca tekst, który w swej istocie jest tak bardzo głęboki i trudny! A to z dwóch powodów.

Bo mam wrażenie, że namiętne powtarzanie tej piosenki sprawiło, że kompletnie nie wiemy, o czym tam się śpiewa – albo jej zbyt prosta forma nie pozwala dotknąć całej głębi tych słów. „Ofiaruję całe życie me, cały jestem Twój, aż na wieki” - cóż to za akt powierzenia! Wielka sprawa, wielka rzecz może się dokonać, a nawet wiele wielkich rzeczy – jak to zwykle się dzieje, kiedy całe życie swe się ofiaruje. Ale powtarzając raz to za razem, do tego z przymrużeniem oka, nic nie ofiarujemy, nawet nam to prawdziwie nie przychodzi do głowy. Nie chodzi o to, oczywiście, że nie chcemy, tylko w ten sposób się to w nas nie dzieje.

Ale druga sprawa znacznie bardziej przyciąga moją uwagę – a mianowicie ostatni wers. „Przecież wiesz, tyś miłością mą jedyną jest”. Olaboga! Takie słowa w ustach grzesznego człowieka są przecież największym kłamstwem na świecie.

To jest tak samo jak: są dziewczyna i chłopak, ona pyta go: kochasz?, a on na to: no oczywiście, przecież wiesz, tylko ciebie! – przy czym już myśli, co będzie robił z drugą dziewczyną, z którą potajemnie też się spotyka. Dramat i obrzydliwość, bezwstyd i małość.

Czy chcemy mówić to zdanie Bogu, wiedząc, że po prostu prawdą to nie jest? Że mamy w świecie setki różnych miłostek, nałogów, przywiązań – które wcale nie wszystkie są z Boga, bo gdyby wszystkie były, to grzechu byśmy nie mieli. Czyli nikt na całym świecie tej pieśni szczerze nie zaśpiewa! Co tu robić? Przemilczeć, nie śpiewać?

Przemyśleć.

Przeczytałam właśnie świadectwo Cataliny Rivas, mistyczki bodajże z Boliwii. Podczas jednej z Mszy, w których uczestniczyła, miała takie objawienie, że zobaczyła wszystko, co naprawdę dzieje się we wszystkich momentach. Co za cuda! I wiecie, co widziała podczas ofiarowania? Otóż widziała procesję Aniołów Stróżów, którzy zanoszą na ołtarz to, co każdy z wiernych ofiarował z siebie: swoje dobroci, umiejętności i talenty, swoje chęci i pragnienia, ale też swoje rany, słabości, smutki i lęki. Zatem, choćby ktoś nie miał zupełnie nic do ofiarowania, to zawsze jednak ma - wszystko z siebie! Wszystko.

Dlatego chyba mam już pomysły na najbliższe śpiewy na ofiarowaniu: Błogosławcie Pana albo Brakuje mi słów.

środa, 6 marca 2013

Nieskończoność nieskończoności

Odbyłam pewnego razu trudną rozmowę z pewnym mnichem. Wyszliśmy od tematu powołania, by dojść do newralgicznego punktu - dlaczego Bóg pewnych ludzi powołuje do szczególnej bliskości? Czy to znaczy, że kocha ich bardziej?



W naszych ludzkich warunkach ta sprawa jest prosta: otaczają nas setki ludzi, z wieloma osobami znamy się po imieniu, ale tylko ograniczona grupa zostanie naszymi znajomymi, a jeszcze węższa - przyjaciółmi. To się nie dzieje przypadkiem - my wybieramy tych ludzi albo oni nas wybierają (najczęściej jedno i drugie), bo znajdujemy w sobie jakąś wspólność, więc dążymy do wzajemnych kontaktów i bliskości. Doskonale byłoby być przyjaciółmi wszystkich, ale przecież nie mamy tyle czasu i sił. Musimy ograniczyć się do wąskiego grona bliskich.

Ale Bóg? U Niego argument czasu i siły nie działa. To dlaczego - cytując tego Mnicha - tylko niektórych powołuje do wyjątkowej zażyłości? Dlaczego wybiera sobie bliskich przyjaciół, choć nie musi się ograniczać - ma dość energii, by być najbliżej ze wszystkimi? 

Muszę przyznać, że parę słów i parę myśli w tej rozmowie wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Myśli biegły na oślep, rozpaczliwie: skoro mnie nie powołuje, to znaczy, że nie pragnie bliskości ze mną; to znaczy, że prawdziwie interesuje się życiem innych, ale ja mogę pozostać dla Niego tylko znajomą z widzenia. A skoro pasuje Mu dystans, skoro wybiera dystans w relacji ze mną, to jak świadczy to o mnie - że Ten, który jedyny zna prawdę o mnie, nie ma ochoty naprawdę się ze mną przyjaźnić?... Skoro nie mam z Nim wszystkiego, to nie mam niczego. Do myśli dołączyły się emocje i potok łez. Nie dokończyliśmy tej rozmowy.

A dziś nagle, mimo że minęły od tej pory trzy tygodnie, rozmowa przypomniała mi się - a to dlatego, że w autobusie spotkałam jednego z tych dobrych kumpli Pana Boga. Chwała mu, że nie w cywilu, ale w habicie - najpiękniejszym, z białym szkaplerzem. I było w nim coś właśnie takiego - przez tę białość - rozjaśnionego, nadrealnego. Cała czarno-biała ekipa zresztą tak ma - to, że ten ich Przyjaciel, z którym sobie gawędzą, nieustannie przy nich jest, czuje się na kilometr.

W autobusie Przyjaciel stwierdził widocznie, że skoro już jest, to i mi szepnie słówko. Przypomniał mi opowieści kolegów z Politechniki i matematyki, którzy próbowali mi wyjaśnić tajemnice nieskończoności. Otóż, o ile dobrze pamiętam, z liczbami jest tak, że jest ich nieskończenie wiele. Żadna to filozofia. Jest nieskończenie wiele wielkich liczb i nieskończenie wiele malutkich. W przedziale między 1 a 2 jest nieskończenie wiele liczb, i między 2 a 3 jest nieskończenie wiele liczb. Ale... między 1 a 3 jest ich bardziej nieskończenie wiele - jakby dwie nieskończoności. Różnica jest przecież niewielka - a jednak to nieskończoność. Znowu - istnienie dwóch nieskończoności nie kończy nieskończoności pojedynczej. Jest w dalszym ciągu przegłęboka i niezbadana.

I może to jest ta właśnie różnica - wiadomo, że Pan Bóg nie zadowala się, tym, by znać nas tylko z widzenia. Wiadomo, że kocha każdego nieskończenie. A tych, z którymi zna się lepiej, którzy poświęcają Mu swoje życie, swój czas, swoje działanie - kocha jak dwie nieskończoności, albo jak trzy, albo pięć. Miłość na odległość jest nieskończona - a ta bliższa pięć razy nieskończona. W sumie to samo i nie to samo.

A pamiętacie przekomarzanki z dzieciństwa? "Lubię cię! - A ja ciebie bardziej! - A ja ciebie dwa razy bardziej! - A ja nieskończoność! - A ja nieskończoność nieskończoności!"

Otóż tak - nieskończoność nieskończoności - to On kocha Syna, ze wzajemnością.