piątek, 25 września 2009

Autofobia, czyli samobójstwo

W dawnych życia czasach Mama mówiła zawsze:
- Nie patrz się tyle w lustro, bo zobaczysz dytko!
Które to wykrzyknienie, jakkolwiek popełnione z przymrużonym okiem, budziło we mnie wielką trwogę, lawinę sennych koszmarów i chęć ucieczki – przynajmniej wzrokiem. Tym większą, kiedy wreszcie przejrzałam na oczy i na konterfekt rzeczonego dytka – rycinę w notabene usypiającej książce 'Małgosia contra Małgosia'.
Potwór był to straszny, diabelski; rzekłbyś, istny szatan z maturalnej prezentacji. Rzucony na taflę od środka jak lepka maź, zaburzający lustrzany znak równości z obowiązkowym szyderczym uśmiechem od ucha do ucha (kto wie, czy to nie ten uśmiech jest zawsze najgorszy!). Przez takich gości łazienkowych zwierciadeł cała ludzkość mogłaby się przerzucić na pobieżne samooględziny w mijanych na ulicy samochodach i wystawach, ewentualnie – czystszych kałużach.
Przyznam jednak, że dowód osobisty spędzający już drugi miesiąc w mojej portmonetce zobowiązuje, no i – powiedzmy, że przestałam bać się luster. Składa się świetnie, ponieważ ktoś kiedyś powiedział (Konfucjusz?), że zdrowie to podstawa, zacznij od skóry – a gdzież można lepiej zaczynać, jeśli nie przed kawałkiem podbitego sreberkiem szkła! Siłą rzeczy, rzecz nie wiedzieć jakim sposobem robi się nagle strasznie czasochłonna – kremy, żele, lustro, pilingi, lustro, maści, podkłady, makijaże, lustro, lustro, lustro, lustro... Wychodząc z siebie, żeby poradzić sobie z tym wszystkim, wchodzisz w siebie coraz bardziej: znasz każdy por, możesz dokładnie policzyć włosy rzęs i brwi, umiesz narysować dokładną mapę swoich tęczówek. Z czasem dochodzisz zaś do cudownej mechanicznej perfekcji, kiedy jest obojętne, czy złuszczasz, czy nawilżasz – bo to i tak robi się niemal samo.
Wtedy możesz otworzyć oczy, spojrzeć sobie-prim dokładnie w źrenice i pozwolić mu na odwzajemnienie. I. Czarne kropeczki (masz jasną żarówkę w łazience?) zmieniają się w kropy, rozszerzają. Oho, strach. Przyszło dytko.
Zastygłszy w bezruchu, w panice analizujesz jego twarz. Dwa poletka krucze, dwa większe, niebieskie (chociaż zawsze uważałeś, że to za dobrze powiedziane), zamknięte wewnątrz eliptycznych (czy epileptycznych?) palisadek. Mrugasz, na wszelki wypadek. Boże, odmrugnęło.
Za wszelką cenę udowodnisz mu, że nie – prawie urywasz sobie (?) głowę, mało nie łamiesz kości promieniowej – ale bestia wszystko zmałpuje. Niewinna niby. Przecież to ty podnosisz rękę. Ale – podnosisz, rękę? Ale – głową, miotasz? Wymawiając współpracę lustru, przyglądasz się bezpośrednio, już prawdziwemu – ależ tak, ręka, to są, oczywiście, paznokcie, na palcach, a ja je zginam, o, proszę, z jaką wprawą! Często ćwiczę, gdyż korzystając z miliardów moich (?) neuronów, efektorów, receptorów, mięśni i Bóg wie, czego jeszcze, od dziecka staram się odnaleźć taki układ dłoni, który byłby najbliższy idealnemu pięknu.
Zginam, prostuję, o, krzyżuję, zwijam, o, cholera, zginam prostuję zwijam krzyżuję i nie potrzebuję niczego, żeby to zrobić. Astralna istota, byt ponadto, którym czujesz, że jesteś, i automatyczna zabawa paruset gramami wody, węgla, siarki, wapna i magnezu?
Chowasz (?) twarz (?) w dłoniach (?), żeby to skończyć (ale czemu wciąż czujesz dotyk skóry o skórę?), zataczasz się w lewo, na pralkę, o której jednak wiesz wtedy doskonale, że nie ma jej ani tam, ani nigdzie indziej. Przysięgniesz, że martwy punkt siatkówki podrzuca ci właśnie mętny obraz tego, co rzeczywiste – i że wystarczy odkopać się spod miliardów błon komórkowych i mitochondriów, żeby tego dotknąć.
Wiesz, że nikt tego jeszcze nigdy nie zrobił?
Naciśnij klamkę i wróć do swojego świata fizyki i chemii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz