piątek, 23 stycznia 2009

Moje spotkanie z Jorgosem Skoliasem

EMPiK Junior, boks z klasyką i (tak jest przynajmniej napisane) jazzem. Wykładzina, półcisza, wiolonczela. Wchodzę JA. Widzę. Konsternacja! Ekstatyczne brr.

JA
w duchu, nieśmiało, dla upewnienia, no bo co
Dzień dobry.. Czy pan jest Jorgos Skolias?

JORGOS
zakłada porozumiewawczo okulary

JA przechodzę ukradkiem na drugą stronę regału w celu rzucenia na JORGOSA okiem z nieco przekątnego en face'u. Słychać intensywne wysilanie gałek ocznych i szarych komórek - bez oczekiwanego rezultatu.

JA
w duchu, śmielej
Przepraszam, czy pan Skolias?

JORGOS
zdejmuje porozumiewawczo okulary

nie opracowaliśmy wspólnego systemu znaków

szlag!

[i tak to właśnie było! bo ten Jorgos - to taki wokalista niesforny, o, tu http://www.skolias.strefa.pl/]

piątek, 16 stycznia 2009

Tak gonimy z nieistnieniowości

Wychodziłam ostatnio z kina. Kino było prawdziwie wspaniałe, bo studyjne, starówkowe, maleńkie i bo Miron, ale w tym momencie - nie o to. Wyszedłszy bowiem przez dwoje drzwi i po schodkach drobnych, poczułam momentalnie, jak coś delikatnego, miękkiego otula mi uszne bębenki. Potem wszystko dzieje się jak spod sennie niedootwartych powiek: przechodzę nieprzytomnie od Jezuickiej na świetlisty zimowo rynek, ciągniona nieubłaganie tą aksamitną wstążeczką. Wstążeczka cienieje co prawda w okolicach przeraźliwej grupy chłopiąt w przyszerokich spodniach, miotających się trochę bez składu na głowach do nieludzkiej muzyki, ale tęż minąwszy, znów pewnie ściskam aksamicik w uchu i widzę już nawet kłębek, do którego po wstążce zmierzam. Podpływam, już owinięta zupełnie - a oni stoją i tkają, otulają. Niepozorni, oj, niepozorni wizualnie - on z sześciostrunowym, elektrycznym źródłem dźwięku przysiadł na głośniku. Ona ma czapkę zabawną, chyba z pomponem, i tka na saksofonie. I tą tkaninką dżezową, nie ruszając się spod jednej kamieniczki, oboje troskliwie cały rynek opatulają - przygaszają okna, zmiękczają krawędzie i rogi, rozmywają, rozmarzają, głaszczą: tą saksofonową nicią z aksamitu ona - na drobniutkiej osnówce gitary jego. Ja stoję w puszystość tę omotana i ledwie wierzę - nie film to jeszcze? Nie sen to już? Nie w miękkich fotelach, pościelach, podświadomych zamszowych zakamarkach? Nie. Oni tu prawdziwie stoją i grają. Więc stoję. Słucham.
Niby - pusto, zawiesiście, kameralnie. Ale właśnie nie, bo choć niedziela wieczór, to nie do wiary, ale rynek pełny od kurtek i płaszczy, i to wciąż nowych, nowych i innych, bo kurtki gdzieś pędzą, a płaszcze gdzieś lecą, drepcą, po dwie, po dwa, na dwóch, do przodu, przodu, przodu - pęd! Wszyscy gdzieś dokądś, dokądś, przecinają, przerywają, przekraczają, gnają -
a tamci
stoją
i
tkają. I oni tylko stoją. I tylko oni stoją. Są. Tu.
A tymczasowi dokądś, wciąż skądś-dokądś, z Jezuickiej w Nowomiejską, z Piwnej w Brzozową, ze Świętojańskiej dokądś, przed, kto to wie, może wiedzą, dokąd są, może chcą byle dokądś, ale dokąd można być, w niedzielę wieczór, czy to nie pora na gdzieś, ale pędzą, śmigają, smugi, czy wy musicie ciągle dokądś, świst, czemu tylko dokądś, bieg, zostańcie tu, jak to się da, w tej zawiesinie, fru, po tym, tupot, aksamicie, uwaga, nogi, podrzecie, kroki, nie szkoda?, prędkość, lot, trzeba było, cześć, pa!
A tamci stoją,
a stojąc tkają,
a tkając otulają,
a otulając trwają,
a trwając stoją.
Stoimy.

[po Mironie.]

piątek, 2 stycznia 2009

Tak początkuję.

Oho, mam swój kawałek sieci. Nie żeby dopiero pierwszy, były już, prawda, jakieś, ale pożarł je bezpowrotnie a doszczętnie wygłodniałym zębem czas. Przy okazji pragnę serdecznie znieważyć serwis mylog.pl, który, kojfnąwszy chyba sobie w zeszłym miesiącu, okradł mnie ze słów. Na starym z-niepisaniowosci było bowiem słów naprawdę ze dwadzieścia niezgorszych, a może wręcz pierwszorzędnych.

Osiągając stany świadomości iście pytyjskie nad oparami jaśminu buchającymi z mego krecikowego kubeczka, myślę sobie. A kontynuuję myślowy temat rozum opanowujący już od pewnego czasu: cóż za cud język. Bo choć prawda, że i inne zwierzęta, kotki, pieski, rybki, marabuty, również mają swoje parajęzyczne systemy kwiknięć, chrząknięć i miauknięć, to czy języczny wynalazek ludzki nie fascynuje wyjątkowo? Właśnie tą innością, właśnie tą nienaturalną naturalnością, tą sztucznością wrodzoną. Od zawsze nie do pomyślenia zdało mi się, że język, ten wytwór tak narzucony i z nieprawdziwego tworzywa, tak głęboko się z nami zrasta, że szwów najpróżniej w świecie szukać.

Słowo weź sobie. Jakie słowo? Pierwsze z brzegu, zwykłe - czemu nie niedźwiedź? Teraz tego niedźwiedzia powtórz głośno, wystarczy, że z dziesięć razy: niedźwiedź. Nieedźwiedź, niedźwiedź. Nieć-wieć. Niedźźwiedźź! Nije dźwijedź! Nie-dzi-wie-dzi! A cóż za groteska, cóż za głoski zabawne, cóż za karuzela, a znaczenie gdzież? Straciło się, wypadło w biegu, bo jakże parę dźwięków tak paradnych ma mieć głębokie sensy? I co to śmieszne nie-dzi-wie-dzi wspólnego ma mieć z żywą, sztraszliwą kupą brunatnego futra, z pazurem, zębem i krwią? A nic. Nic. Groteska, prowizorka, plastik, przypięta zszywką metka. Śmiech!

A z drugiej strony - jaka to metka pełnokrwista i unerwiona! Śmiesznych tych parę dźwięków wnika w mózg prędko i głęboko jak w piasek kropelka albo w usta ciastko, ale, w przeciwieństwie do nich, zostaje, zostaje i zostaje wieczyście. A żebyż tylko zostawało! Przenika przecie ten mózg w całości, opanowuje, każdym jest jego zawołaniem. A żebyż tylko dźwięków parę, żebyż tylko słowa! Przecież staje się prawem mózgu również gramatyka, i to prawem w świecie najnaturalniejszym, najświeżej odwiecznym. Czyż gramatycznie nie myślimy? Czyż nie gramatyka najbezwarunkowszym jest odruchem? Czy nie najpodstawowszym jest, że być - kim, czym, mieć - kogo, co, za kogo, za co? A żebyż to jeszcze było nieodłączne ze świadomością, żebyśmy w podświadomości, we śnie, sobą samymi instynktownie bezjęzycznymi, nienaruszonymi pozostawali - ale nie! Bo kiedy we śnie majaczymy, nieważne, że niedorzecznie, to czy wciąż nie pamiętamy, że być to kim, a mieć to co?

Ach, wszechjęzyczności, języczna szato przyrośnięta, sieci języczna, językowa formo! Znów język stwarza nas, bo to ta nić nasza łącząca z ludźmi i z ludzką foremnością. Czy dobroć, finezja, fantazja brzmią pięknie, bo je posiąść chcemy, czy dlatego chcemy posiąść, bo dźwięczą tak wyłącznie? Czy od kocmołucha, karalucha, czarnucha odżegnujemy się, bo paskudnie znaczą czy ohydnie brzmią? A co pierwsze było - brzmienie czy znaczenie? Może znał jakiś Adam wpierw dźwięki ładne - maripoza, papiją - i przypiął skrzydłu motylemu, a topornie brzmiące - hi-po-po-tam! - wrzucił w brudne błoto. Czy mogło być odwrotnie? Ha! Po stokroć i do tego tysiąc siedemset odruchowo -
na pewno.