poniedziałek, 19 maja 2014

Już JESTEM

Nie przestaje mnie zachwycać, jak Pan Jezus się nam przedstawia. Imieniem tryskającym radością i jednocześnie grozą. Żołnierze przychodzą Go pojmać, On potwierdza: "Ja jestem". I wszyscy padają na twarze przed Imieniem Boga, które przecież raz w roku mógł wypowiedzieć tylko najwyższy kapłan.
Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary?
Najświętsze Imię Boga kojarzy się z orkiestrą i fanfarami, a Jezus mówi je najprościej na świecie, w sposób tchnący spokojem. Jestem przekonana, że chociaż na jeziorze szalała burza, nie musiał wcale krzyczeć. Głos miał pewnie ledwie głośniejszy od szeptu, ale to wystarczyło, żeby Go usłyszeli - i żeby Piotr uwierzył wystarczająco, że może do Niego przyjść.

Chyba Jego słowa znaczyły wtedy: Odwagi! BÓG, nie bójcie się.

Od samych podstaw - od swego Imienia - Bóg jest gwarancją naszego bezpieczeństwa i źródłem odwagi. Jest argumentem za tym, że nie trzeba się bać. Może zdrobnieniami od Jego Imienia mogłyby być: Już Jestem; Jestem Tu; Spokojnie, Jestem.

Wystarczy pozór niebezpieczeństwa - "widok wiatru" przecież nawet nie istnieje, wiatru nie można zobaczyć! - i ulegamy naszym lękom. [na temat których zresztą świetny wywiad.] Od tej pory nie ma mowy o żadnych cudach, bo lękając się - podważyliśmy samą istotę Boga, o której On raz po raz nam przypomina*. I trochę jakby posądziliśmy Go o kłamstwo.

Brzmi poważnie, brzmi jak zarzut. Ale właściwie co innego jest ważniejsze: że żeby odzyskać tę odwagę i przeciwstawić się lękom, najlepsze co możemy zrobić, to uwierzyć - przypomnieć sobie, że Ja Jestem, że BÓG. Żadnego kombinowania, wynajdywania fikuśnych sztuczek, szukania tajemnych wyjść, krętych dróg.

Ja Jestem drogą. BÓG drogą. Boża obecność drogą.
* Jeżeli ktoś się chce uradować, niech wpisze "Ja jestem" w wyszukiwarkę strony TwojaBiblia.pl. To trochę takie uczucie jak wtedy, kiedy bardzo się kogoś lubi i jego imię, pojawiające się w dowolnych okolicznościach, zauważa się sto razy wyraźniej niż inne, a zawsze wydaje się to bardzo nieprzypadkowe.

czwartek, 15 maja 2014

Krótka piłka Badeniowa czyli smski z nieba

Wstyd przyznać, ale strasznie rzadko gadam ze świętymi. Chyba częściej z takimi przyszłymi! A to przecież – jeśli chodzi o tych już świętych – jedno ze źródeł mądrości: porozmawiać z kimś, kto nie dość, że więcej w życiu przeszedł, to jeszcze teraz siedzi na kolankach u Pana Boga i o wszystko może Go na ucho spytać.

Z głupia frant pomyślałam kiedyś o Badenim, hrabim, Joachimie vel Kazimierzu. Czy już święty, czy nie – opinie różne, nieważne w sumie, bo w niebie i tak się spotkamy (on tam w każdym razie będzie na pewno). Ale mądrość, dobroć i doświadczenie godne podziwu. Zwłaszcza jak się chce gadać o sprawach powołania, różnych gatunków tegoż i pytać o radę, jak dziadka.

Czasem jest tak z modlitwą, że przyjdzie do głowy rzecz całkiem nowa i świeża, odkrycie takie. Czy można nazwać to smsem z nieba? Co prawda numer nieznany - można tylko podejrzewać, od kogo. W sumie to zawsze lepiej, niż brać za własną mądrość! Bardzo obrazowa możliwa wersja wydarzeń:

Maria (18:22): Ojcze, to jak jest z powolaniem, jak Ojciec sadzi? Hilfe!

+48xxxxxxxxx (18:25): Jak Pan Bog daje powolanie, to nie zostawia czlowieka z nim samego, tylko daje wszelkie srodki do tego, zeby je zrealizowac.

W sumie fajnie wysłać takiego smsa, i dostać też. A niedawno dostałam coś jeszcze z nieznanego numeru:

+48xxxxxxxxx (15:23): Powolanie nie jest tylko Twoja sprawa, to nie jest problem, z ktorym sie jest samemu. Panu Bogu strasznie zalezy, zeby je wypelnic – bo w tym jest cale dobro i Twoje, i osob wokol. Wszystko, co robi dla Ciebie, sluzy ostatecznie wlasnie temu.

niedziela, 11 maja 2014

Relacja nie jest najważniejsza

W tym ciekawym czasie wygnania dużo się dzieje z relacjami. W nieobecności, rozłąkach i skajpowaniu trochę zamierają i weryfikują się – a trochę rozwijają się i rosną, ucząc się nowych rzeczy. Nieraz postanawiałam w różnych rozmyślaniach, że takiej czy innej relacji muszę przypilnować, nie zaniedbać jej, bo później będzie smutno. Albo pytałam Pana Boga w modlitwie, czy ta relacja – czy „to coś” – jest tym, czego On chce, czy Jemu to się podoba.

Tylko że w tej samej modlitwie – albo tylko niewiele później – zaczynało się przecierać przypuszczenie, że może
Jego nie obchodzi jakiekolwiek „to coś” (a tak często w ten sposób o „tym” Mu mówię!),
za to najbardziej na świecie –
„ktoś”.

Żeby „ktoś” – a tak naprawdę możliwie jak najwięcej „ktosiów” – zostało świętymi, szczęśliwymi i przyszło do nieba.

I – rzecz jasna – relacja jest absolutnie drogą do tego, ale samo „to coś”, przyjaźń, małżeństwo – cokolwiek, co jest pomiędzy ludźmi, ale nie jest nimi samymi – nie pójdzie do nieba. Więc nie może być celem. To tak wiele zmienia!

Kiedy każda rozmowa ma służyć świętości drugiego (i mojej), a nie naszej przyjaźni.

Kiedy odzywam się do kogoś nie po to, żeby o mnie pamiętał, tylko żeby został obdarowany choć okruszkiem miłości. (Albo lepiej – ziarenkiem! Bo to potem kiełkuje.)

Kiedy jako hipotetyczna żona w kryzysie ratuję nie małżeństwo, tylko męża.

W dbałości o relację zawsze będzie chyba coś z egoizmu – troska, żeby nie zostać samotnym.

A Pan Bóg? Co jest ważniejsze – relacja z Nim czy On sam?

Jak bardzo potrzeba nam nawrócenia!

wtorek, 6 maja 2014

Love your love

Czasem to bym tak chciała wszystko zupełnie inaczej. Patrzę na piękne zdjęcia, które można robić – piękne robótki, które można szyć – piękne miejsca, które można odwiedzić – piękne słowa, które można czytać. Patrzę i wzbiera we mnie przemożna tęsknota (za czymś tak naprawdę zupełnie innym, ale wydaje się, że to to), i taka mała zazdrość, rzecz jasna, i mam ochotę zaraz wybiec i zrobić te wszystkie rzeczy naraz. A jeśli nie od razu, to co najwyżej od jutra.

Ochota i tęsknota są przemożne, ale nigdy nie biegnę. Trochę z lenistwa – nie oszukujmy się. Ale trochę z dziwnego poczucia, że ta droga będzie pod stopami jakaś nieswoja. I że biegnięcie będzie raczej próbą udowodnienia sobie i innym, że też mogę być tak wspaniała, twórcza i oryginalna, a nie prostym i prawdziwym wejściem w taką miłość do świata i jego piękna, jaką obserwuję u innych.

W tym momencie konieczna jest bardzo krótka dygresja – znana drogim osobom mała historyjka. O. Tomasz Grabowski OP (taaaaaki kaznodzieja!) opowiedział raz o pewnym współbracie, który w nowicjacie czuł się całkiem niepotrzebny i wśród innych braci, mądrych, pobożnych i pracowitych, zupełnie ostatni. Był więc kryzys, zatem brat udał się na modlitwę – i tam usłyszał: Potrzebuję cię, bo nikt nie kocha tak jak ty.

To małe zdanie jest kluczem do całej masy spraw. Nikt nie kocha tak jak ty – ty nie kochasz tak jak inni. Mogę frustrować się, smucić i zazdrościć innym ich sposobów miłości,
które dla mnie – i to taki cud! –
są po prostu niemożliwe.

A mogę, bardzo to wszystko powierzając,
pokochać swoją miłość.
Która tak bardzo jak nic innego jest we mnie odciskiem Bożej dłoni.

Ale jak pokochać miłość, której nie znam, o której nic nie wiem? Chyba najpierw muszę ją znaleźć?

Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi tu na myśl moment sprzed paru lat, kiedy pojawił się w naszym domu kot. Był małą, przestraszoną myszką, która chowała się do wszystkich najbardziej nieprawdopodobnych dziur. Przyszła noc po pierwszym dniu, kiedy go przynieśliśmy. Kot najpewniej – bo pewności mieć się nie dało – był wciśnięty w jakiś zakamarek w moim pokoju. Ani znaku życia. Wszyscy poszli już spać, a ja – zbyt podekscytowana, by zasnąć – siedziałam bez ruchu przy lampce, starając się nie oddychać za głośno. Bo w takiej ciszy, ciepłym półmroku, oczekiwaniu – kot wyłaził. Ja – bez ruchu, mogłam tylko patrzeć. Na początku nieruchomiał na mój widok, a najmniejsze działanie z mojej strony skutkowało ucieczką z powrotem do norki. Ale niebawem kotu przybyło trochę odwagi, z godziny na godzinę coraz więcej – i nad ranem byliśmy już oswojeni i wygłaskani, w całym tym ciepłym świetle i otulająco-tajemniczej ciemności, po pełnym napięcia oczekiwaniu.

Może nie trzeba znać tej miłości, żeby już ją kochać. Wiadomo, że jest dobra. A kiedy będzie ukochana i oczekiwana – tym prędzej odważy się wyjść i oswoić.

czwartek, 23 stycznia 2014

Wody Jordanu

Dylemat taki odwieczny: kiedy zostać chrześcijaninem? Czy to, że zostałam uczennicą Boga, kiedy miałam na koncie zaledwie miesiąc, miało w ogóle sens i było godne? Może należy takie kroki podejmować według swojej woli, kiedy już działa się świadomie, a nasi rodzice nie powinni decydować za nas? Innymi słowy – chodzi oczywiście o chrzest.

Długo nie widziałam, jak podejść do tej sprawy. Nie przekonywały mnie wypowiedzi mówiące o tym, że skoro na ulicę nie wyjeżdża się nieubezpieczonym samochodem, to i nieochrzczonego dziecka nie można wyprowadzić na świat. Brzmi to nieco magicznie.

Ale na szczęście niedawno ojciec Norbert Lis powiedział kilka genialnych słów – choć myślę, że dość przypadkiem.

Niedziela Chrztu Pańskiego. Świetny dzień, piękne śpiewy, zamiast Kyrie aspersja, zamiast wyznania wiary odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych. I na wstępie do tego wszystkiego Ojciec mówi tak:

- I nagle dowiadujemy się, że zostaliśmy ochrzczeni...

Co za cud: żyć sobie i żyć, i znienacka odkryć – dopiero w pewnym wieku świadomie – że przez cały czas naszego życia byliśmy dziećmi Boga i, co więcej, że nas wybrano. Że bez wątpienia przynależeliśmy i przynależymy do Kościoła przez cały czas. Że cały czas jesteśmy w domu.

Wyobrażam sobie teraz, że mam przyjąć chrzest jako dorosła: przychodzę znikąd, ale czuję że Bóg zaprasza mnie do siebie. Jeszcze nie jestem Jego, ale świadomie Go wybieram, zwracam się do interesującej mnie wspólnoty i, po spełnieniu odpowiednich wymogów, dołączam do niej. Cieszę się, że pozwolono mi zostać jej częścią.

Tak bardzo smutno. Tak bardzo ludzko.

Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem.

Ledwie się urodziłam, a już mnie ochrzczono. Bóg wybrał mnie przed założeniem świata, więc kiedy tylko się na nim pojawiłam, moi rodzice potwierdzili ten wybór, przedłużyli jego działanie dostępnymi środkami. On działał przez ich ręce.

Tak bardzo się cieszę z mojego wybrania, bo potwierdza, że przez cały ten czas byłam chciana. Gdybym miała sama prosić o Boże dziecięctwo – zabrakłoby mi śmiałości.

czwartek, 9 stycznia 2014

Cukierki z nieba

Zawsze, kiedy zdarzają mi się takie dni jak wczoraj, przypominam sobie, co mówił o. Szu o trosce Pana Boga o Dawida: kiedy król szedł spać, Pan Bóg zsyłał wiatr, który trącał struny jego harfy i grał mu kołysanki.

Dobrze jest poczuć taką dbałość – nieśmiałą, ciepłą i pełną humoru. Na początku wczorajszego dnia czułam się absolutnie nędznie – tak naprawdę z przetrawiania wydarzeń, które miały miejsce kiedy indziej. Byłam w swoich oczach ostatnim robakiem o sercu suchym jak orzeszek. Smutno jest myśleć, że jest się kimś takim.
Ale nawet wtedy (albo zwłaszcza wtedy) Pan Bóg przychodzi, cicho jak kot, który trąca nosem mokry od łez policzek. Najpierw dostałam na dzień dobry pomarańczowy wschód słońca – o 8 rano! Nie mam harfy, lecz tylko kejboard, więc gdyby Bóg chciał na nim grać, można by to określić wieloma przymiotnikami, ale „subtelne” raczej by się wśród nich nie znalazło. Za to, kiedy wyszłam z domu, okazało się, że już jest wiosna! Tak przynajmniej wiosną gadają ptaszki. I okazało się też, że jesteśmy nad morzem – bo tak samo, jak nad Bałtykiem, krzyczały goniące się nawzajem mewy. Co może poradzić nędza na takie cuda! Nic, tylko wycofuje się rakiem.
A najlepsze było, kiedy w metrze postanowiłam przeczytać Najważniejsze Niusy Dnia, czyli czytania. Otworzyłam w telefonie aplikację Pismo Święte, ustawiłam datę i... wielkie zdziwienie, całe stworzenie! Poprzedniego dnia rozmawiałam z kimś o przedziwnych, trudno zrozumiałych fragmentach Biblii – na przykład o tym kawałku Izajasza, który był w Adwencie i mówił o saniach z podwójnymi zębami. Nie byłam w stanie powiedzieć temu komuś, kiedy dokładnie było to czytanie – a tymczasem (tak szybko?) ono wracało znowu. I tak oto mówiło do wyschniętego robaka:

Ja, Pan, twój Bóg, ująłem cię za prawicę, mówiąc ci: «Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą». Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana - odkupicielem twoim - Święty Izraela. Oto Ja przemieniam cię w młockarskie sanie, nowe, o podwójnym rzędzie zębów: ty zmłócisz i wykruszysz góry, zmienisz pagórki w drobną sieczkę; ty je przewiejesz, a wicher je porwie i trąba powietrzna rozmiecie. Ty natomiast rozradujesz się w Panu, chlubić się będziesz w Świętym Izraela.
Nędzni i biedni szukają wody, i nie ma! Ich język wysechł już z pragnienia. Ja, Pan, wysłucham ich, nie opuszczę ich Ja, Bóg Izraela. Każę wytrysnąć strumieniom na nagich wzgórzach i źródłom wód pośrodku nizin. Zamienię pustynię na pojezierze, wyschniętą ziemię na wodotryski. Na pustyni zasadzę cedry, akacje, mirty i oliwki; rozkrzewię na pustkowiu cyprysy, wiązy i bukszpan obok siebie. Ażeby widzieli i poznali, rozważyli i pojęli [wszyscy],że ręka Pańska to uczyniła, że Święty Izraela tego dokonał.

Rozważcie i pojmijcie! Czy suchy robaczek może nie mieć nadziei po czymś takim? :)
Ta historyjka ma puentę (o dziwo). Przeczytałam to czytanie, a następnie z wielką radością psalm, po czym doszłam do aklamacji. „Niebiosa, spuśćcie sprawiedliwego jak rosę...”. Hm. Dejà vu, dejà lu, dejà entendu? Coś tu nie pasuje. Spojrzałam na datę czytań. 12 grudnia! Spróbowałam ustawić dzisiejszą, a wtedy pokazał się komunikat, który wcześniej musiałam przeoczyć: „Czytań z tego dnia nie ma w bazie”. Przez to, że nowy rok – trzeba będzie zaktualizować.
Czy Wy ogarniacie ten bezmiar dobra, delikatności i troski? Tyle drobnych przypadków i okoliczności, które miały zrodzić wielką radość i nadzieję. Wiecie, jakie naprawdę było wczoraj pierwsze czytanie? „Umiłowani, miłujmy się wzajemnie. (…) Kto nie miłuje, nie zna Boga”. Przecież gdybym wtedy, z tym pustym, suchym, ciasnym sercem, w którym nie widziałam za grosz miłości, zobaczyła to czytanie, przecież zamieniłabym się w kałużę pośrodku wagonu. Koniec, miazga. A tymczasem Pan Bóg oszczędził mi czytania, które przecież w ogóle jest wspaniałe, ale w tamtym momencie po prostu by mnie rozwaliło. Zamiast tego dał to, co stało się balsamem.

Na tę dobroć braknie słów.

środa, 8 stycznia 2014

To musi wejść w krwiobieg

Mów do mego serca, mów do mego serca,
Ty znasz jego ukryte doliny.
Tam, gdzie usychają piękne winnice,
Ty wiesz, gdzie otworzyć ukryte źródła.

To jest naprawdę ładna piosenka, jak te winnice. Bo tak niewiele wprost, za to (wreszcie) mówi przede wszystkim o Panu Bogu i na Nim się skupia, przypominając, że naprawdę najlepsze, co mogę zrobić, to być dla Niego gruntem, oby żyznym.
I jest w niej najpiękniejsza intuicja, żeby prosić, aby Pan Bóg mówił właśnie do serca, a nie do uszu albo głowy. Do uszu wpadnie, a potem wyleci. Po głowie się będzie kołatać, aż w końcu osłabną elektryczne wyładowania. Pewnie i w takie sposoby zdarza Mu się mówić, ale myślę, że inne drogi są lepsze. Bo w sercu...!
Napisałam o tym nawet wiersz, ale nie zamieszczę go, bo, jak to często z wierszami bywa, wyszedł okropnie pretensjonalny. Zresztą pozbawiony był puenty. Ale było w nim parę fajnych myśli - to chyba odświeżę!
[Mam nadzieję, że rozumiecie, na czym polega cud Bożych Słów właśnie w sercu. Stamtąd wszystko rozchodzi się na calutkie ciało! Krew = życie. Słowo = Życie. Dobrze to zmieszać w jak najlepszej proporcji.]
A więc Pan Bóg mówi do serca. Opowiada, jak to jest w przedsionkach (Jego). Czyż serce nie pała w nas, kiedy Pisma nam wyjaśnia?
A potem po kolei: przedsionek opowiada komorze, płuco płucu przekazuje wiadomość. Ramiona wzruszają się z radości. "Twoje Słowo jest siłą dla moich rąk; zręcznością dla moich palców".
Zejść w dół - każdy by się wzdragał. Ale Ty, Boże, nie gardzisz tym, coś stworzył tak cudownie.
Tymczasem w górę: Słowo Pana uderza do głowy i uczy prostaczka mądrości. (!)

Puenta próbowała być taka, że Słowo rozciąga się (we mnie) - od góry do dołu, od prawej do lewej. On lubi robić dla mnie podobne rzeczy - żebym mogła trzymać się prosto.
Ale i tak najlepsze jest to, że dzięki Słowu w sercu możemy w każdej komóreczce ciała mieć już nie życie, a Życie. (Ga 2, 20). Poczuj to!