czwartek, 23 stycznia 2014

Wody Jordanu

Dylemat taki odwieczny: kiedy zostać chrześcijaninem? Czy to, że zostałam uczennicą Boga, kiedy miałam na koncie zaledwie miesiąc, miało w ogóle sens i było godne? Może należy takie kroki podejmować według swojej woli, kiedy już działa się świadomie, a nasi rodzice nie powinni decydować za nas? Innymi słowy – chodzi oczywiście o chrzest.

Długo nie widziałam, jak podejść do tej sprawy. Nie przekonywały mnie wypowiedzi mówiące o tym, że skoro na ulicę nie wyjeżdża się nieubezpieczonym samochodem, to i nieochrzczonego dziecka nie można wyprowadzić na świat. Brzmi to nieco magicznie.

Ale na szczęście niedawno ojciec Norbert Lis powiedział kilka genialnych słów – choć myślę, że dość przypadkiem.

Niedziela Chrztu Pańskiego. Świetny dzień, piękne śpiewy, zamiast Kyrie aspersja, zamiast wyznania wiary odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych. I na wstępie do tego wszystkiego Ojciec mówi tak:

- I nagle dowiadujemy się, że zostaliśmy ochrzczeni...

Co za cud: żyć sobie i żyć, i znienacka odkryć – dopiero w pewnym wieku świadomie – że przez cały czas naszego życia byliśmy dziećmi Boga i, co więcej, że nas wybrano. Że bez wątpienia przynależeliśmy i przynależymy do Kościoła przez cały czas. Że cały czas jesteśmy w domu.

Wyobrażam sobie teraz, że mam przyjąć chrzest jako dorosła: przychodzę znikąd, ale czuję że Bóg zaprasza mnie do siebie. Jeszcze nie jestem Jego, ale świadomie Go wybieram, zwracam się do interesującej mnie wspólnoty i, po spełnieniu odpowiednich wymogów, dołączam do niej. Cieszę się, że pozwolono mi zostać jej częścią.

Tak bardzo smutno. Tak bardzo ludzko.

Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem.

Ledwie się urodziłam, a już mnie ochrzczono. Bóg wybrał mnie przed założeniem świata, więc kiedy tylko się na nim pojawiłam, moi rodzice potwierdzili ten wybór, przedłużyli jego działanie dostępnymi środkami. On działał przez ich ręce.

Tak bardzo się cieszę z mojego wybrania, bo potwierdza, że przez cały ten czas byłam chciana. Gdybym miała sama prosić o Boże dziecięctwo – zabrakłoby mi śmiałości.

czwartek, 9 stycznia 2014

Cukierki z nieba

Zawsze, kiedy zdarzają mi się takie dni jak wczoraj, przypominam sobie, co mówił o. Szu o trosce Pana Boga o Dawida: kiedy król szedł spać, Pan Bóg zsyłał wiatr, który trącał struny jego harfy i grał mu kołysanki.

Dobrze jest poczuć taką dbałość – nieśmiałą, ciepłą i pełną humoru. Na początku wczorajszego dnia czułam się absolutnie nędznie – tak naprawdę z przetrawiania wydarzeń, które miały miejsce kiedy indziej. Byłam w swoich oczach ostatnim robakiem o sercu suchym jak orzeszek. Smutno jest myśleć, że jest się kimś takim.
Ale nawet wtedy (albo zwłaszcza wtedy) Pan Bóg przychodzi, cicho jak kot, który trąca nosem mokry od łez policzek. Najpierw dostałam na dzień dobry pomarańczowy wschód słońca – o 8 rano! Nie mam harfy, lecz tylko kejboard, więc gdyby Bóg chciał na nim grać, można by to określić wieloma przymiotnikami, ale „subtelne” raczej by się wśród nich nie znalazło. Za to, kiedy wyszłam z domu, okazało się, że już jest wiosna! Tak przynajmniej wiosną gadają ptaszki. I okazało się też, że jesteśmy nad morzem – bo tak samo, jak nad Bałtykiem, krzyczały goniące się nawzajem mewy. Co może poradzić nędza na takie cuda! Nic, tylko wycofuje się rakiem.
A najlepsze było, kiedy w metrze postanowiłam przeczytać Najważniejsze Niusy Dnia, czyli czytania. Otworzyłam w telefonie aplikację Pismo Święte, ustawiłam datę i... wielkie zdziwienie, całe stworzenie! Poprzedniego dnia rozmawiałam z kimś o przedziwnych, trudno zrozumiałych fragmentach Biblii – na przykład o tym kawałku Izajasza, który był w Adwencie i mówił o saniach z podwójnymi zębami. Nie byłam w stanie powiedzieć temu komuś, kiedy dokładnie było to czytanie – a tymczasem (tak szybko?) ono wracało znowu. I tak oto mówiło do wyschniętego robaka:

Ja, Pan, twój Bóg, ująłem cię za prawicę, mówiąc ci: «Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą». Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana - odkupicielem twoim - Święty Izraela. Oto Ja przemieniam cię w młockarskie sanie, nowe, o podwójnym rzędzie zębów: ty zmłócisz i wykruszysz góry, zmienisz pagórki w drobną sieczkę; ty je przewiejesz, a wicher je porwie i trąba powietrzna rozmiecie. Ty natomiast rozradujesz się w Panu, chlubić się będziesz w Świętym Izraela.
Nędzni i biedni szukają wody, i nie ma! Ich język wysechł już z pragnienia. Ja, Pan, wysłucham ich, nie opuszczę ich Ja, Bóg Izraela. Każę wytrysnąć strumieniom na nagich wzgórzach i źródłom wód pośrodku nizin. Zamienię pustynię na pojezierze, wyschniętą ziemię na wodotryski. Na pustyni zasadzę cedry, akacje, mirty i oliwki; rozkrzewię na pustkowiu cyprysy, wiązy i bukszpan obok siebie. Ażeby widzieli i poznali, rozważyli i pojęli [wszyscy],że ręka Pańska to uczyniła, że Święty Izraela tego dokonał.

Rozważcie i pojmijcie! Czy suchy robaczek może nie mieć nadziei po czymś takim? :)
Ta historyjka ma puentę (o dziwo). Przeczytałam to czytanie, a następnie z wielką radością psalm, po czym doszłam do aklamacji. „Niebiosa, spuśćcie sprawiedliwego jak rosę...”. Hm. Dejà vu, dejà lu, dejà entendu? Coś tu nie pasuje. Spojrzałam na datę czytań. 12 grudnia! Spróbowałam ustawić dzisiejszą, a wtedy pokazał się komunikat, który wcześniej musiałam przeoczyć: „Czytań z tego dnia nie ma w bazie”. Przez to, że nowy rok – trzeba będzie zaktualizować.
Czy Wy ogarniacie ten bezmiar dobra, delikatności i troski? Tyle drobnych przypadków i okoliczności, które miały zrodzić wielką radość i nadzieję. Wiecie, jakie naprawdę było wczoraj pierwsze czytanie? „Umiłowani, miłujmy się wzajemnie. (…) Kto nie miłuje, nie zna Boga”. Przecież gdybym wtedy, z tym pustym, suchym, ciasnym sercem, w którym nie widziałam za grosz miłości, zobaczyła to czytanie, przecież zamieniłabym się w kałużę pośrodku wagonu. Koniec, miazga. A tymczasem Pan Bóg oszczędził mi czytania, które przecież w ogóle jest wspaniałe, ale w tamtym momencie po prostu by mnie rozwaliło. Zamiast tego dał to, co stało się balsamem.

Na tę dobroć braknie słów.

środa, 8 stycznia 2014

To musi wejść w krwiobieg

Mów do mego serca, mów do mego serca,
Ty znasz jego ukryte doliny.
Tam, gdzie usychają piękne winnice,
Ty wiesz, gdzie otworzyć ukryte źródła.

To jest naprawdę ładna piosenka, jak te winnice. Bo tak niewiele wprost, za to (wreszcie) mówi przede wszystkim o Panu Bogu i na Nim się skupia, przypominając, że naprawdę najlepsze, co mogę zrobić, to być dla Niego gruntem, oby żyznym.
I jest w niej najpiękniejsza intuicja, żeby prosić, aby Pan Bóg mówił właśnie do serca, a nie do uszu albo głowy. Do uszu wpadnie, a potem wyleci. Po głowie się będzie kołatać, aż w końcu osłabną elektryczne wyładowania. Pewnie i w takie sposoby zdarza Mu się mówić, ale myślę, że inne drogi są lepsze. Bo w sercu...!
Napisałam o tym nawet wiersz, ale nie zamieszczę go, bo, jak to często z wierszami bywa, wyszedł okropnie pretensjonalny. Zresztą pozbawiony był puenty. Ale było w nim parę fajnych myśli - to chyba odświeżę!
[Mam nadzieję, że rozumiecie, na czym polega cud Bożych Słów właśnie w sercu. Stamtąd wszystko rozchodzi się na calutkie ciało! Krew = życie. Słowo = Życie. Dobrze to zmieszać w jak najlepszej proporcji.]
A więc Pan Bóg mówi do serca. Opowiada, jak to jest w przedsionkach (Jego). Czyż serce nie pała w nas, kiedy Pisma nam wyjaśnia?
A potem po kolei: przedsionek opowiada komorze, płuco płucu przekazuje wiadomość. Ramiona wzruszają się z radości. "Twoje Słowo jest siłą dla moich rąk; zręcznością dla moich palców".
Zejść w dół - każdy by się wzdragał. Ale Ty, Boże, nie gardzisz tym, coś stworzył tak cudownie.
Tymczasem w górę: Słowo Pana uderza do głowy i uczy prostaczka mądrości. (!)

Puenta próbowała być taka, że Słowo rozciąga się (we mnie) - od góry do dołu, od prawej do lewej. On lubi robić dla mnie podobne rzeczy - żebym mogła trzymać się prosto.
Ale i tak najlepsze jest to, że dzięki Słowu w sercu możemy w każdej komóreczce ciała mieć już nie życie, a Życie. (Ga 2, 20). Poczuj to!