Dostałam pod choinkę pewną książkę. Chyba niezłą, a jaką - to napiszę na koniec tego wpisu. Otworzyłam ją dziś i tym, co zwróciło moją uwagę, rozbawiło, a może nawet poruszyło, było kilka słów przedwstępnych. Rozważcie je w swoim sercu!
Im bardziej skorzystasz z tej książki, tym więcej osiągniesz w życiu!
Aby jak najwięcej skorzystać z tej książki:
a. rozwiń w sobie głęboką, pobudzającą do działania chęć poznania zasad rządzących stosunkami między ludźmi. (...)
b. czytaj każdy rozdział dwukrotnie, zanim przejdziesz do następnego.
c. przerywaj często czytanie, aby przemyśleć, jak możesz wykorzystać każdą z rad.
d. podkreślaj każdą ważną myśl.
e. przeglądaj książkę raz w miesiącu.
f. stosuj zawarte w niej reguły przy każdej sposobności. używaj jej jako podręcznika, który pomoże ci rozwiązać codzienne problemy.
g. spraw, aby uczenie się tych reguł stało się częścią twojego życia, a jednocześnie zabawą: zaoferuj komuś z bliskich dziesiątkę (...) za każde złapanie cię na łamaniu tych reguł.
h. co tydzień sprawdzaj, czy czynisz postępy. odnotuj błędy, sukcesy i postaraj się wyciągnąć jakąś nauczkę na przyszłość.
i. prowadź notatki o tym, jak i kiedy stosowałeś te reguły.
To jak, jaką książkę dostałam? :)
Było to "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi" Dale'a Carnegie. Tytuł brzmi oczywiście strasznie, ale jest to wieloletni bestseller - wydany po raz pierwszy w latach 30. ubiegłego stulecia w USA, nie przestaje zajmować poczesnego miejsca w tamtejszej kulturze. Póki co zajrzałam tylko raz do środka i znalazłam nawet całkiem mądrą małą myśl.
Powyższy tekst znajduje się na jednej z pierwszych stron książki. Jeżeli ktoś naprawdę postępuje zgodnie z tą listą - jego determinacja jest podziwu godna! Pomyślmy jednak, gdzie wszyscy byśmy byli, gdybyśmy stosowali się do tych zasad nie tylko wobec jakiejś nie do końca poważnej broszurki, ale raczej.. do Pisma Świętego. Wam pewnie też się to nasunęło :) Nawet z tą dziesiątką to niezła intuicja! (w oryginale chodzi po prostu o dziesięć centów ;)) Taka instrukcja obsługi może przydać się każdemu - naszym bliskim, nam samym.
Obsługa wcale nie jest oczywista!
poniedziałek, 30 grudnia 2013
czwartek, 5 grudnia 2013
Himalaje w duszy
Niech się obniżą
wyniosłe szczyty, niech się doliny podniosą w górę.
Mnóstwo
daje do myślenia ten święty czas oczekiwania! Niepowtarzalny okres
ekspresowego wzrostu. Odkrywam pierwsze, nieznane mi dotąd zupełnie
zalety wytrwałości, które jakież słodkie przynoszą owoce!
Powoli przestaję odsypiać roraty na zajęciach, a zamiast tego
przybywa mi zupełnie nowa energia, radosna i świetlista. Adwentowa!
Tymczasem
śpiewamy sobie piosenki. Okazuje się, że W tym świętym czasie
oczekiwania to hymn brewiarzowy, tak bardzo ładnie ubrany w
muzykę przez Ulę Rogalę :) (a na podstawie Iz 40, 4) Ostatnio uderzył mnie po głowie
przytoczony na górze kawałek. Co ciekawe (choć nie świadczy to
dobrze o moim rozumieniu metafor), przed długie lata mego życia
słowa te przywoływały w wyobraźni następujące obrazy:
- pokryte śniegiem góry, niczym Himalaje, zostają wessane do środka ziemi,
- a tymczasem doliny wypełniają się tym, co przedtem wypełniało góry.
A
więc metaforyka taka geologiczna. A do tego dochodzi jeszcze
infrastruktura komunikacyjna, bo słowa, które padają potem, to
przecież: A wszelka droga podąża prosto do swego celu. No
faktycznie, ciężko jest budować autostradę na pofałdowanym
terenie! Albo coś wyrównamy, albo nikt tu donikąd nie dojedzie.
I
dopiero teraz, naprawdę, jakoś weszłam w prawdziwe znacznie tego
tekstu. No, wiadomo, kto jest wyniosłymi górami – my, którzy się
wywyższamy, uważamy za ważniejszych, lepszych, bardziej pobożnych,
w jakikolwiek sposób przypisujący sobie nadmierną wysokość nad
poziomem morza. Jasne, że tym, co potrzebujemy zrobić, zwłaszcza w
tym świętym czasie, jest obniżenie-poniżenie się. Ciekawe, jak
to się ma to obietnicy: Kto się wywyższa, będzie poniżony, a
kto się poniża, będzie wywyższony. Tym wyższe są szczyty,
im niższe!
To
było oczywiste – pychę trzeba w sobie przytemperować. Bo im
wyższy szczyt, tym chłodniejszy, zupełnie zamrożony, ledwie przez
kogo odwiedzany! Ale doczytajmy to zdanie do końca. Nie tylko
szczyty mają się sobie przyjrzeć, lecz także i doliny! Doliny,
które normalnie dążą w dół i być może w imię niebycia
szczytem wgniatają same siebie w podłogę, w dodatku uważają się
za nieatrakcyjne dla podróżników. Wydawałoby się, że pokora
doskonała – a jednak Kościół mówi: up! Przyznaj, dolino, że
jesteś żyznym tworem rąk Bożych, pełną bogactwa i wszelkich
zasobów. I że dobrze jest, gdy ten, kto chce, przebywa przy tobie.
Przychodzi
mi do głowy parę zagwozdek: czy to są naczynia połączone? Czy
góry są dlatego, że są doliny? I czy wyrównanie ścieżki
oznacza, że mamy wszyscy utworzyć jednolitą-jednorodną masę
pozbawioną jednostek?
W
ogóle to wcale nie musi być tak, że ktoś jest szczytem, a ktoś
doliną. Możemy sami być naraz jednym i drugim, nasza tożsamość
może przedstawiać sobą krajobraz Nepalu, a może przez nasze życie
jedziemy rollercoasterem, sunącym zabójczo w górę i w dół. Raz
czuję, że wszystko jest super, nie mam sobie nic do zarzucenia,
wszystko uwielbiam i tylko czekam na swoją kanonizację – a potem
znów są trzy metry mułu i ja, podły płaz. Ani jedno, ani drugie
nie jest prawdą – a o tym już opowiadają o. Szu i pan z Arki
Noego w nowych rekolekcjach. Bądźmy pokorni i podnieśmy głowy! :)
niedziela, 1 grudnia 2013
Żeby nie było gorzej
Gdy przyszli do Kafarnaum, przystąpili do Piotra poborcy dwudrachmy z zapytaniem: «Wasz Nauczyciel nie płaci dwudrachmy?» Odpowiedział:
«Owszem». Gdy wszedł do domu, Jezus uprzedził go, mówiąc: «Szymonie,
jak ci się zdaje? Od kogo królowie ziemscy pobierają daniny lub podatki?
Od synów swoich czy od obcych?» Gdy powiedział: «Od obcych», Jezus mu rzekł: «A zatem synowie są wolni. żebyśmy
jednak nie dali im powodu do zgorszenia, idź nad jezioro i zarzuć
wędkę! Weź pierwszą rybę, którą wyciągniesz, i otwórz jej pyszczek:
znajdziesz statera. Weź go i daj im za Mnie i za siebie!» (Mt 17, 24-27)
To jest notka, która miała powstać wieki wieków temu. Co ciekawe, czas nie zweryfikował tego, co miałam napisać (a przynajmniej nie zaprzeczył prawdziwości), więc dobrze, chyba to wszystko może być.
A ma zostać napisane o z g o r s z e n i u. Ten właśnie aspekt powyższego fragmentu - poza świetną historią z rybą w gębie, oczywiście - jakoś najbardziej mnie uderza. Popatrzcie: Pan Jezus wie dobrze, że jako Syn nie ma moralnego obowiązku płacić za wizytę w świątyni, bo jest tam u siebie. A jednak fatyguje Piotra i ogarnia cały ten półcudowny splot wydarzeń w jednym celu: żeby nie dać powodu do zgorszenia - i oczywiście nauczyć nas przy tym, żebyśmy też tego powodu nikomu nie dawali.
O co chodzi? Naprawdę tak bardzo zależy Mu na tym, żeby nie wywołać sensacji? Przecież zrobił i powiedział wiele innych rzeczy, które zgorszenie jak najbardziej spowodowały - to zgorszenie zaprowadziło Go przecież na Golgotę i przybiło do krzyża. A zresztą - czemu On w ogóle przejmuje się tym, co pomyślą ci zaślepieni Żydzi, skoro nie ma względu na osoby i nie przejmuje się opinią innych?
Wydaje mi się, że potoczne rozumienie zgorszenia jest bardzo mylące i nie ma
wiele wspólnego z tym, jak pokazuje je Jezus czy św. Paweł. Uczestników
zgorszenia wyobrażamy sobie zwykle tak: z jednej strony jest wolnomyśliciel, osoba zwykle młoda, nieskrępowana konwenansami, nieprzejmująca się opinią innych, nieraz niosąca kaganek oświaty. Po drugiej stronie stoi zwykle starsza osoba ze skrzywioną twarzą, niezadowolona, że ktoś, korzystając ze swojej wolności, wprowadza coś nieznanego do jej uporządkowanego światka. Gorszący nic nie może poradzić na to, że gorszy; to wszystko wina zgorszonych, że są tak zacofani i ograniczeni.
Tymczasem Jezus, najwolniejszy z wolnych, z największą delikatnością stara się uniknąć zgorszenia. Wie bowiem, jak to naprawdę jest ze zgorszeniem. Owszem, zgorszeni są słabi w tym, że złoszczą się na to, co im się nie podoba. Gdyby mieli w sobie więcej miłości i mądrości, okazaliby w tej sytuacji wyrozumiałość; ale jeszcze jej nie mają. Dlatego wiedząc, jak bardzo są wrażliwi i podatni na zgorszenie, ze wszystkich sił trzeba starać się, żeby do tego zgorszenia niepotrzebnie nie doprowadzić. Bo gorsząc bezmyślnie, stajemy się powodem czyjegoś grzechu i stajemy komuś na drodze do większej miłości. Dlatego właśnie Jezus mówi tak:
«Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby
lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono
go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych.
Uważajcie na siebie! (Łk 17, 1-2)
On nie stoi na straży zastanego porządku. Po prostu zna naszą wrażliwość i podatność na złości, dlatego powinniśmy uważać na siebie nawzajem.
Pewnego dnia jechałam ulicą rowerem. Skręciłam w prawo i przejechałam w poprzek pasów, którymi akurat zaczęli iść ludzie, bo zapaliło się zielone światło. Jednej pani przejechałam prawie przed nosem. No i co - biada! Ta pani nic nie powiedziała, ale nie mam pewności, czy nie zapoczątkowałam w jej głowie potoku złorzeczeń na mnie, na rowerzystów i na świat w ogóle, który potem wylał się na kogoś, kto tę panią przypadkiem jeszcze bardziej zdenerwował, i na jej dom. Oczywiście, możliwe również, że w ogóle jej nie przeszkodziłam i nie wzbudziłam żadnej reakcji. Ale ryzyko pozostało - ryzyko skrzywdzenia tej kobiety przez zatrucie jej myśli niechęcią i złością, które potem przenosiły się jeszcze długo z człowieka na człowieka. Być może zgorszyłam - i to nie z powodu wolności, lecz bezmyślności.
Obserwując dziś ludzi w metrze, trochę przeraziłam się tym, jak niedobrze traktują się nawet bliscy ludzie. Pomyślałam: mogę starać się na własnym podwórku, ale jak sprawić, żeby ci obcy byli lepsi? Ano właśnie - na przykład unikaniem gorszenia, które działa w sposób absolutnie nieprzewidywalny. Uważajcie na siebie!
Pewnego dnia jechałam ulicą rowerem. Skręciłam w prawo i przejechałam w poprzek pasów, którymi akurat zaczęli iść ludzie, bo zapaliło się zielone światło. Jednej pani przejechałam prawie przed nosem. No i co - biada! Ta pani nic nie powiedziała, ale nie mam pewności, czy nie zapoczątkowałam w jej głowie potoku złorzeczeń na mnie, na rowerzystów i na świat w ogóle, który potem wylał się na kogoś, kto tę panią przypadkiem jeszcze bardziej zdenerwował, i na jej dom. Oczywiście, możliwe również, że w ogóle jej nie przeszkodziłam i nie wzbudziłam żadnej reakcji. Ale ryzyko pozostało - ryzyko skrzywdzenia tej kobiety przez zatrucie jej myśli niechęcią i złością, które potem przenosiły się jeszcze długo z człowieka na człowieka. Być może zgorszyłam - i to nie z powodu wolności, lecz bezmyślności.
Obserwując dziś ludzi w metrze, trochę przeraziłam się tym, jak niedobrze traktują się nawet bliscy ludzie. Pomyślałam: mogę starać się na własnym podwórku, ale jak sprawić, żeby ci obcy byli lepsi? Ano właśnie - na przykład unikaniem gorszenia, które działa w sposób absolutnie nieprzewidywalny. Uważajcie na siebie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)