wtorek, 12 listopada 2013

Weekend całowania klamek

Ostatnio los w sposób wyraźny daje mi do zrozumienia, że jedyne obiekty, na jakie mogę liczyć w kwestii całowania, to klamki (i kotki, oczywiście, lecz one nie tyle się nie liczą, co liczą się zupełnie inaczej). I jakkolwiek oczywistym jest, że każda sytuacja takiego pocałunku przynosi ze sobą pokaźną falę irytacji, to jednak jest również doświadczeniem zupełnie szokującym i przez to otrzeźwiającym!

Ot na przykład - w sobotę. Jeszcze w piątek po południu miałam dzień zapełniony przeróżnymi planami, a już parę godzin później połowa z nich przepadła, a druga stanęła pod znakiem zapytania. Do tej drugiej połowy należało wyjście do Polskiego Radia na nagrywanie audycji Five O'clock. Nie miałam w sumie o całej tej akcji zielonego pojęcia, poza tym, że miał tam zabrzmieć klawesyn, a także, że miał być temperowany i to dobrze. Do tego wejściówki zupełnie za darmo! Niestety, do rzeczy, z których nie zdawałam sobie sprawy, należały:

- fakt, iż po wejściówkę należało się zgłosić wcześniej mailowo; na szczęście skutki tej niewiedzy zniwelował pewien kolega, nie tylko pisząc maila w moim imieniu, lecz także zrzekając się swojej wejściówki w obliczu tego, że moja jakoś nie chciała nadejść (w sposób ewidentny chciał uzyskać punkty w niebie - i bardzo dobrze! moim chrześcijańskim obowiązkiem było na to pozwolić ;)). Na 45 minut przed audycją kolega dostał mail o tym, że i ja dostanę wejściówkę - co było cudem o tyle, że z jednej strony nie ujęło mu żadnych punktów, a mnie złagodziło nieco późniejsze wyrzuty sumienia.

- miejsce nagrywania audycji. Otóż, jak ku swemu zdziwieniu odkryłam na 15 minut przed jej rozpoczęciem, nie odbywała się ona w studiu koncertowym im. Witolda Lutosławskiego, lecz nie wiadomo gdzie. Lutosławski w każdym razie świecił pustkami (jeżeli budynek, w którym zgaszono wszystkie światła co do jednego, może świecić). Po głowie obijała mi się sala im. Szpilmana i po skorzystaniu z koła ratunkowego w postaci telefonu do domu okazało się, że całkiem słusznie. Lutosławski to jeden adres, Szpilman to drugi, a dzieli ich, jak twierdzi Google Maps, półtora kilometra! Nikomu nie polecam pokonywania go na 10 minut przed audycją, w dodatku w butach na sześciocentymetrowym obcasie. Jak w wielu innych sytuacjach w życiu, warto poprzestać na małym! Przy tym dystansie - trzy centymetry to maksimum. Zresztą - dystans dystansem, cierpienie cierpieniem, powiedzmy sobie szczerze - na tym etapie sprawa już była przegrana. Pozostawała tylko walka o honor.

- drogocenny i tajemniczy skarb, który przechowywany jest w radiowym budynku przy ulicy Niepodległości 77/85. Z jakiego bowiem innego powodu mógłby on być otoczony tak wieloma zabezpieczeniami i strzeżony w tak zazdrosny sposób? Obeszłam teren radia dwukrotnie (szkoda, że nie siedmiokrotnie, może mury upadłyby, choć musiałabym mieć ze sobą trąbkę) i nie znalazłam ani jednej furtki, która nie byłaby opatrzona napisem "wstęp tylko dla osób upoważnionych". Nie wydawało mi się, że mogę należeć do tego zacnego grona jedynie za sprawą tego, że ktoś odpowiedział trzema słowami na maila mojego kolegi. Mogłabym próbować dowiedzieć się czegoś od strażników, ale niestety, nie byłam pewna, czy w ogóle są na posterunku, ponieważ okna ich budek były szczelnie oklejone lustrzaną folią i skutecznie uniemożliwiały wgląd w sytuację (równie dobrze nikogo mogłoby nie być w środku, a budka wyglądałaby w dalszym ciągu dumnie i niedostępnie. Cóż za genialny pomysł na oszczędność!). Słusznie lub nie - nie zdobyłam się na negocjacje. Tymczasem czas mijał sobie w najlepsze, a godzina rozpoczęcia audycji pomachała mi z daleka.

Oczywiście, wina jest moja i prawie tylko moja, bo jestem lamą. Ale za to, nie poszedłszy na audycję (której potem słuchałam przez internet; nie była aż tak porywająca), mogłam wrócić do domu i przetłumaczyć do końca wszystkie brakujące poetycko-melancholijne klauzule umowy najmu lokalu mieszkalnego. Hura!

A w niedzielę? Wieczorem (a więc po mszy, a więc o nieludzkiej porze) zapowiadało się wspaniałe się spotkanie, które organizowała moja dawno nie widziana koleżanka z klasy z gimnazjum. Na spotkaniu miała pojawić się równie dawno nie widziana reszta klasy, co było wydarzeniem zaskakującym i niespodziewanie wytęsknionym, a więc z lekkim tylko westchnieniem wsiadłam w metro o 21.56 i pojechałam na Słodowiec. Przeszłam kawałek, znalazłam budynek, chytrze wdarłam się na grodzone osiedle (akurat przychodził jakiś pan z zakupami, w niedzielę o 22.30, w sumie super), odszukałam właściwą klatkę, skorzystałam z wyżej wspomnianego koła ratunkowego i wybrałam na domofonie numer mieszkania.

No i tak. Właśnie. Dzwoniłam długo i to dwukrotnie (a zatem długo-długo), a, o, smutku, bez skutku. Pewnie gdzieś wyszli, bo impreza miała zacząć się o 20 i kto wie, czy miasto nie przedstawiało sobą ciekawszych atrakcji niż mieszkanie. Klamka wydęła usteczka do pocałowania.

Jednak czy po moich policzkach toczyły się łzy niby perły? Otóż nie! Ani jednej nie przyszło to nawet do głowy. Albowiem wyprawa ta stała się przyczyną wielu pięknych sytuacji!
1. Jadąc autobusem i metrem ze Służewia, spotkałam 2 znajome osoby i 4 nieznajome, które nagle w sposób naturalny stały się moimi znajomymi (niektóre nawet naprawdę - na fejsbuku!). Wszyscy z duszpasterstwa lub okolic, nie łudźmy się czy coś. Poznałam na przykład człowieka, który nadzwyczaj intensywnie mrugał. Takich ludzi jest więcej i to nie tylko w placówkach edukacyjnych w Laskach. To zabawne - nigdy nie wiesz, czy ten ktoś ma ci do przekazania jakąś specjalną wiadomość (i puszcza podwójne perskie oko), czy razi go światło, czy może wachluje się rzęs firankami jak w animowanym filmie. Drugi poznany kolega wyjaśnił mi zaś, na czym polega mityczny skip B - a jest to rodzaj brzydkiej akrobacji - a pomiędzy stacją Pole Mokotowskie i Politechnika zapytał, jakie są moje marzenia. A! (por. Gombro)
2. W drodze powrotnej na stacji Świętokrzyska wsiadł pan w ubraniu w kolorze khaki - którego jednak nie nazwałabym mundurem - z różnymi znaczkami i wojskowymi krzyżykami, a następnie zaczął iść przez wagon, grając na harmonijce żołnierskie piosenki. Sytuacja była szo-ku-ją-ca! Ponieważ jegomość nie podtykał nikomu pod nos dłoni ani kubeczka, do którego zbierałby drobne pieniądze, chociaż mógłby, bo jedną rękę miał wolną. Po prostu w wigilię święta niepodległości zadbał o to, żeby wszyscy pasażerowie wiedzieli, co się właśnie zaczyna. To takie miłe. Złapałam się przy okazji na tym, że pierwsze dźwięki wydane przez dowolny instrument w pojeździe komunikacji przyprawiają moją głowę o pogardliwie-niechętny charakter, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Chciałam wyjąć sobie z torebki chusteczkę, ale odruchowo nie chciałam tego zrobić, żeby grajek nie pomyślał, że sięgam po pieniądze i nie przybiegł z kubeczkiem. A on po prostu chciał być miły. O, moje obrzydliwości.
3. Jazda metrem z powrotem = pół godziny wolności. Tyle czasu na Grzegorczykowego "Jezusa z Judenfeldu"!

A zatem jednak sporo dóbr.