czwartek, 5 listopada 2009

Diagnostyka lingwistyczna

Mróz wypłoszył już chyba z naszego drogiego miasteczka większość obcych elementów [a zestawienia zagramaniczne były, trzeba przyznać, ciekawe: z jednej strony gromady emerytów z Dojczlandii, z drugiej licealiści z Izraela. Kopę lat!]. Wciąż mam jednak w głowie i w uszach spacery starówkowe, kiedy polskie słowa zanikały zupełnie wśród wielkiego ogólnoświatowego szwargotu. Dobrze to czy niedobrze, ale jednak serce rosło: to ktoś jednak przyjeżdża oglądać naszą oszukanie renesansową i kultowo perelowską zabudowę!
Niezrozumiały szum wchodził w trąbki i ślimaczki do tego stopnia, że, bardziej lub mniej zgodnie z prawdą, ciągnął się już wszędzie, nawet do zaśmieconych wolskich podwórek. Uczucie było oryginalne, no bo jak to: to nawet w takie paskudne dziury ciągną tabunami turysty? Odległość od dźwiękoźródłowców, oczywiście, robiła swoje, zarówno w wizualnym, jak i fonicznym aspekcie sprawy. Można się było w każdym razie zupełnie przekonać, że ten potoczek, z którego nie sposób wyłowić brzmiącego słowa, wypływa rzeczywiście z pochodzących z dala ust. A duma narodowa, nolens volens, rosła.
I długo mogłoby tak trwać to zaślepienie i afirmacja wiedzy domniemanej, kiedy, cudownie wynurzywszy się ze słowotoku, z pomocą przychodziła ona: niepowtarzalna, niezmienna, jedyna w swoim rodzaju, nie pozostawiająca najmniejszych wątpliwości, a jakże dobitna! Brzmiąca swojsko, a twardo i odważnie, męsko i żeńsko zarazem, ukoicielka poszarpanych nerwów, najpierwsza nauczycielka interpunkcji; nosicielka narodowej tradycji, jednocząca w kraju i poza nim, pozwalająca rozpoznać Polaka choćby na drugim końcu świata:

- kur*a

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz