piątek, 2 stycznia 2009

Tak początkuję.

Oho, mam swój kawałek sieci. Nie żeby dopiero pierwszy, były już, prawda, jakieś, ale pożarł je bezpowrotnie a doszczętnie wygłodniałym zębem czas. Przy okazji pragnę serdecznie znieważyć serwis mylog.pl, który, kojfnąwszy chyba sobie w zeszłym miesiącu, okradł mnie ze słów. Na starym z-niepisaniowosci było bowiem słów naprawdę ze dwadzieścia niezgorszych, a może wręcz pierwszorzędnych.

Osiągając stany świadomości iście pytyjskie nad oparami jaśminu buchającymi z mego krecikowego kubeczka, myślę sobie. A kontynuuję myślowy temat rozum opanowujący już od pewnego czasu: cóż za cud język. Bo choć prawda, że i inne zwierzęta, kotki, pieski, rybki, marabuty, również mają swoje parajęzyczne systemy kwiknięć, chrząknięć i miauknięć, to czy języczny wynalazek ludzki nie fascynuje wyjątkowo? Właśnie tą innością, właśnie tą nienaturalną naturalnością, tą sztucznością wrodzoną. Od zawsze nie do pomyślenia zdało mi się, że język, ten wytwór tak narzucony i z nieprawdziwego tworzywa, tak głęboko się z nami zrasta, że szwów najpróżniej w świecie szukać.

Słowo weź sobie. Jakie słowo? Pierwsze z brzegu, zwykłe - czemu nie niedźwiedź? Teraz tego niedźwiedzia powtórz głośno, wystarczy, że z dziesięć razy: niedźwiedź. Nieedźwiedź, niedźwiedź. Nieć-wieć. Niedźźwiedźź! Nije dźwijedź! Nie-dzi-wie-dzi! A cóż za groteska, cóż za głoski zabawne, cóż za karuzela, a znaczenie gdzież? Straciło się, wypadło w biegu, bo jakże parę dźwięków tak paradnych ma mieć głębokie sensy? I co to śmieszne nie-dzi-wie-dzi wspólnego ma mieć z żywą, sztraszliwą kupą brunatnego futra, z pazurem, zębem i krwią? A nic. Nic. Groteska, prowizorka, plastik, przypięta zszywką metka. Śmiech!

A z drugiej strony - jaka to metka pełnokrwista i unerwiona! Śmiesznych tych parę dźwięków wnika w mózg prędko i głęboko jak w piasek kropelka albo w usta ciastko, ale, w przeciwieństwie do nich, zostaje, zostaje i zostaje wieczyście. A żebyż tylko zostawało! Przenika przecie ten mózg w całości, opanowuje, każdym jest jego zawołaniem. A żebyż tylko dźwięków parę, żebyż tylko słowa! Przecież staje się prawem mózgu również gramatyka, i to prawem w świecie najnaturalniejszym, najświeżej odwiecznym. Czyż gramatycznie nie myślimy? Czyż nie gramatyka najbezwarunkowszym jest odruchem? Czy nie najpodstawowszym jest, że być - kim, czym, mieć - kogo, co, za kogo, za co? A żebyż to jeszcze było nieodłączne ze świadomością, żebyśmy w podświadomości, we śnie, sobą samymi instynktownie bezjęzycznymi, nienaruszonymi pozostawali - ale nie! Bo kiedy we śnie majaczymy, nieważne, że niedorzecznie, to czy wciąż nie pamiętamy, że być to kim, a mieć to co?

Ach, wszechjęzyczności, języczna szato przyrośnięta, sieci języczna, językowa formo! Znów język stwarza nas, bo to ta nić nasza łącząca z ludźmi i z ludzką foremnością. Czy dobroć, finezja, fantazja brzmią pięknie, bo je posiąść chcemy, czy dlatego chcemy posiąść, bo dźwięczą tak wyłącznie? Czy od kocmołucha, karalucha, czarnucha odżegnujemy się, bo paskudnie znaczą czy ohydnie brzmią? A co pierwsze było - brzmienie czy znaczenie? Może znał jakiś Adam wpierw dźwięki ładne - maripoza, papiją - i przypiął skrzydłu motylemu, a topornie brzmiące - hi-po-po-tam! - wrzucił w brudne błoto. Czy mogło być odwrotnie? Ha! Po stokroć i do tego tysiąc siedemset odruchowo -
na pewno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz