W tym ciekawym czasie wygnania dużo
się dzieje z relacjami. W nieobecności, rozłąkach i skajpowaniu
trochę zamierają i weryfikują się – a trochę rozwijają się i
rosną, ucząc się nowych rzeczy. Nieraz postanawiałam w różnych
rozmyślaniach, że takiej czy innej relacji muszę przypilnować,
nie zaniedbać jej, bo później będzie smutno. Albo pytałam Pana
Boga w modlitwie, czy ta relacja – czy „to coś” – jest tym,
czego On chce, czy Jemu to się podoba.
Tylko że w tej samej modlitwie –
albo tylko niewiele później – zaczynało się przecierać
przypuszczenie, że może
Jego nie obchodzi jakiekolwiek „to
coś” (a tak często w ten sposób o „tym” Mu mówię!),
za to najbardziej na świecie –
„ktoś”.
Żeby „ktoś” – a tak naprawdę
możliwie jak najwięcej „ktosiów” – zostało świętymi,
szczęśliwymi i przyszło do nieba.
I – rzecz jasna – relacja jest
absolutnie drogą do tego, ale samo „to coś”, przyjaźń,
małżeństwo – cokolwiek, co jest pomiędzy ludźmi, ale nie jest
nimi samymi – nie pójdzie do nieba. Więc nie może być celem. To
tak wiele zmienia!
Kiedy każda rozmowa ma służyć
świętości drugiego (i mojej), a nie naszej przyjaźni.
Kiedy odzywam się do kogoś nie po to,
żeby o mnie pamiętał, tylko żeby został obdarowany choć
okruszkiem miłości. (Albo lepiej – ziarenkiem! Bo to potem
kiełkuje.)
Kiedy jako hipotetyczna żona w
kryzysie ratuję nie małżeństwo, tylko męża.
W dbałości o relację zawsze będzie
chyba coś z egoizmu – troska, żeby nie zostać samotnym.
A Pan Bóg? Co jest ważniejsze –
relacja z Nim czy On sam?
Jak bardzo potrzeba nam nawrócenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz