wtorek, 6 maja 2014

Love your love

Czasem to bym tak chciała wszystko zupełnie inaczej. Patrzę na piękne zdjęcia, które można robić – piękne robótki, które można szyć – piękne miejsca, które można odwiedzić – piękne słowa, które można czytać. Patrzę i wzbiera we mnie przemożna tęsknota (za czymś tak naprawdę zupełnie innym, ale wydaje się, że to to), i taka mała zazdrość, rzecz jasna, i mam ochotę zaraz wybiec i zrobić te wszystkie rzeczy naraz. A jeśli nie od razu, to co najwyżej od jutra.

Ochota i tęsknota są przemożne, ale nigdy nie biegnę. Trochę z lenistwa – nie oszukujmy się. Ale trochę z dziwnego poczucia, że ta droga będzie pod stopami jakaś nieswoja. I że biegnięcie będzie raczej próbą udowodnienia sobie i innym, że też mogę być tak wspaniała, twórcza i oryginalna, a nie prostym i prawdziwym wejściem w taką miłość do świata i jego piękna, jaką obserwuję u innych.

W tym momencie konieczna jest bardzo krótka dygresja – znana drogim osobom mała historyjka. O. Tomasz Grabowski OP (taaaaaki kaznodzieja!) opowiedział raz o pewnym współbracie, który w nowicjacie czuł się całkiem niepotrzebny i wśród innych braci, mądrych, pobożnych i pracowitych, zupełnie ostatni. Był więc kryzys, zatem brat udał się na modlitwę – i tam usłyszał: Potrzebuję cię, bo nikt nie kocha tak jak ty.

To małe zdanie jest kluczem do całej masy spraw. Nikt nie kocha tak jak ty – ty nie kochasz tak jak inni. Mogę frustrować się, smucić i zazdrościć innym ich sposobów miłości,
które dla mnie – i to taki cud! –
są po prostu niemożliwe.

A mogę, bardzo to wszystko powierzając,
pokochać swoją miłość.
Która tak bardzo jak nic innego jest we mnie odciskiem Bożej dłoni.

Ale jak pokochać miłość, której nie znam, o której nic nie wiem? Chyba najpierw muszę ją znaleźć?

Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi tu na myśl moment sprzed paru lat, kiedy pojawił się w naszym domu kot. Był małą, przestraszoną myszką, która chowała się do wszystkich najbardziej nieprawdopodobnych dziur. Przyszła noc po pierwszym dniu, kiedy go przynieśliśmy. Kot najpewniej – bo pewności mieć się nie dało – był wciśnięty w jakiś zakamarek w moim pokoju. Ani znaku życia. Wszyscy poszli już spać, a ja – zbyt podekscytowana, by zasnąć – siedziałam bez ruchu przy lampce, starając się nie oddychać za głośno. Bo w takiej ciszy, ciepłym półmroku, oczekiwaniu – kot wyłaził. Ja – bez ruchu, mogłam tylko patrzeć. Na początku nieruchomiał na mój widok, a najmniejsze działanie z mojej strony skutkowało ucieczką z powrotem do norki. Ale niebawem kotu przybyło trochę odwagi, z godziny na godzinę coraz więcej – i nad ranem byliśmy już oswojeni i wygłaskani, w całym tym ciepłym świetle i otulająco-tajemniczej ciemności, po pełnym napięcia oczekiwaniu.

Może nie trzeba znać tej miłości, żeby już ją kochać. Wiadomo, że jest dobra. A kiedy będzie ukochana i oczekiwana – tym prędzej odważy się wyjść i oswoić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz