Czasem
to bym tak chciała wszystko zupełnie inaczej. Patrzę na piękne
zdjęcia, które można robić – piękne robótki, które można
szyć – piękne miejsca, które można odwiedzić – piękne
słowa, które można czytać. Patrzę i wzbiera we mnie przemożna
tęsknota (za czymś tak naprawdę zupełnie innym, ale wydaje się,
że to to), i taka mała zazdrość, rzecz jasna, i mam ochotę zaraz
wybiec i zrobić te wszystkie rzeczy naraz. A jeśli nie od razu, to
co najwyżej od jutra.
Ochota i tęsknota są
przemożne, ale nigdy nie biegnę. Trochę z lenistwa – nie
oszukujmy się. Ale trochę z dziwnego poczucia, że ta droga będzie
pod stopami jakaś nieswoja. I że biegnięcie będzie raczej próbą
udowodnienia sobie i innym, że też mogę być tak wspaniała, twórcza i
oryginalna, a nie prostym i prawdziwym wejściem w taką miłość do
świata i jego piękna, jaką obserwuję u innych.
W tym momencie konieczna
jest bardzo krótka dygresja – znana drogim osobom mała
historyjka. O. Tomasz Grabowski OP (taaaaaki kaznodzieja!)
opowiedział raz o pewnym współbracie, który w nowicjacie czuł
się całkiem niepotrzebny i wśród innych braci, mądrych,
pobożnych i pracowitych, zupełnie ostatni. Był więc kryzys, zatem
brat udał się na modlitwę – i tam usłyszał: Potrzebuję cię,
bo nikt nie kocha tak jak ty.
To małe zdanie jest
kluczem do całej masy spraw. Nikt nie kocha tak jak ty – ty nie
kochasz tak jak inni. Mogę frustrować się, smucić i zazdrościć
innym ich sposobów miłości,
które dla mnie –
i to taki cud! –
są po prostu niemożliwe.
A mogę, bardzo to
wszystko powierzając,
pokochać swoją miłość.
Która tak bardzo jak nic
innego jest we mnie odciskiem Bożej dłoni.
Ale jak pokochać miłość,
której nie znam, o której nic nie wiem? Chyba najpierw muszę ją
znaleźć?
Nie wiem dlaczego, ale
przychodzi mi tu na myśl moment sprzed paru lat, kiedy pojawił się
w naszym domu kot. Był małą, przestraszoną myszką, która
chowała się do wszystkich najbardziej nieprawdopodobnych dziur.
Przyszła noc po pierwszym dniu, kiedy go przynieśliśmy. Kot
najpewniej – bo pewności mieć się nie dało – był wciśnięty
w jakiś zakamarek w moim pokoju. Ani znaku życia. Wszyscy poszli
już spać, a ja – zbyt podekscytowana, by zasnąć – siedziałam
bez ruchu przy lampce, starając się nie oddychać za głośno. Bo w
takiej ciszy, ciepłym półmroku, oczekiwaniu – kot wyłaził. Ja
– bez ruchu, mogłam tylko patrzeć. Na początku nieruchomiał na
mój widok, a najmniejsze działanie z mojej strony skutkowało
ucieczką z powrotem do norki. Ale niebawem kotu przybyło trochę
odwagi, z godziny na godzinę coraz więcej – i nad ranem byliśmy
już oswojeni i wygłaskani, w całym tym ciepłym świetle i
otulająco-tajemniczej ciemności, po pełnym napięcia oczekiwaniu.
Może nie trzeba znać tej
miłości, żeby już ją kochać. Wiadomo, że jest dobra. A kiedy
będzie ukochana i oczekiwana – tym prędzej odważy się wyjść i
oswoić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz